niedziela, 3 listopada 2013

Heaven & Hell - The Devil You Know (2009)




Dziś po kilku latach powrót tej konfiguracji personalnej Black Sabbath z dwóch perspektyw około muzycznych, w moim subiektywnym przekonaniu może być rozpatrywany. Primo, jako zbiegiem tragicznych okoliczności spowodowane przetarcie szlaku do sfinalizowanej w tym roku reaktywacji niemal pierwotnego składu legendy. Secondo, jako ostatnia artystyczna odsłona nieodżałowanego Ronalda Jamesa Padavony. Jakkolwiek jednak by na The Devil You Know nie spojrzeć trzeba przede wszystkim rozpatrywać go jako album co zwyczajnie pewną określoną dawkę dźwięków przynosi. Oczekiwania odnośnie tego krążka ogromne w środowisku fanów były, zatem poprzeczka niewiarygodnie wysoko podniesiona klasycznymi Heaven and Hell czy Mob Rules - taka co naturalnie surowy osąd w moim przekonaniu implikuje. I tu gorzkie żale wylać jestem zmuszony, bo w przekonaniu mym zamiast równać do wyżej wspomnianych ikon, The Devil You Know zaledwie w jakości sięgać Dehumanizerowi może. A ja nigdy fanem tej topornej kreacji nie byłem, stąd ocena produkcji z 2009 pełna rozczarowania. Jednolita to bryła, bez żywiołu i pasji, takich jakie z legendarnych krążków tryskały. Tutaj oprócz klasycznych, szlachetnych riffów maestro Iommie’go i niestety zmęczonego, siłowego głosu Dio nic nie przyciąga uwagi. Zamiast starać się detalicznie opisywać jego zawartość trzeba by z bezpośrednią arogancją napisać, że NUDĄ wieje, a nie ma większego grzechu w moim przekonaniu w tej branży niźli kiedy zasłużeni wirtuozi którzy w tym fachu wszystkiego smakowali jedynie rzemieślniczy, wyzuty z emocji produkt wciskają. A może taki odbiór to wynik przede wszystkim wokalu Dio? Im częściej próbuje się przekonać do dźwiękowej materii ukrytej pod demoniczną obwolutą płyty, tym bardziej drażni mnie ta podniosła maniera użyta przez niego - on tu nie porywa głębią tylko pieje niemiłosiernie. Niezwykle trudno dopuścić mi ów fakt do świadomości, bo ten wątły fizycznie, a wielki duszą człowiek znaczy w moim muzycznym świecie bardzo wiele. Nie wiem, do końca nie rozumiem lub podświadomie nie jestem gotowy by zrozumieć co przyczyną takiego stanu rzeczy – miarą niestety być nie może kto muzę skroił, a tylko i wyłącznie jaki efekt uzyskany mą duszę przekonuje. Niepodważalne pozostaje, że krążek niezmiernie mnie nudzi, męczy, wysysa wręcz energię - działa niczym typowe energetyczne wampiry pod ludzkimi postaciami. Przykro mi bardzo ale takie moje odczucia i nie zmieniają ich oczywiste, oczywistości, że to przecież inkarnacja Sabbath, że znów Dio w ich składzie, czy argument podstawowy dla wielu lanserskich fanów artystycznego dorobku nieżyjących już gwiazd, że to ten wielki co mu się zmarło po raz ostatni daje tu głos. Z pełnym szacunkiem dla pamięci Padavony i kunsztu kompozytorskiego Iommie’go dla mnie to zwykłe popłuczyny po legendzie, a nie album co współcześnie moc tych tytanów rocka udowadnia. Trzeba przecież zanim porwie się na kult którym jest się otoczonym zdawać sobie sprawę z ryzyka z jakim się to wiąże. Może się powtarzam, bo podobne poniższym słowom refleksje padły z mojej strony przy okazji tegorocznej 13-tki, ale nie zmieniłem zdania w tym temacie i nic nie wskazuje na jakiekolwiek przesilenie. Skupiłby się mistrz riffu na solowej karierze i obdarowywał mnie podobnymi Fused dziełami, miast wciskać kolejne powroty, reaktywacje czy bezpodstawne artystycznie reanimacje! To pisałem ja, oddany i nadal wierzący w przełamanie tej śmierdzącej komercją tendencji, fan wielkości maestro Iommie’go.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj