Ostatnio nie bardzo idzie Zakkowi - muzycznie
jest dosyć licho, niewiele spod jego masywnych łap rasowego materiału wyszło, a
jak już raczył się ze snu wybudzić i w studiu nagrywać to na posuchę dobrych
pomysłów te produkcje cierpiały. Raczej powtarzalnością zawiewało, niedostatkiem
oryginalności i na brak większej dynamiki działań sfinalizowanych kapitalną porcją
mocarnego riffowania szansy niestety i teraz nie dostrzegam. Szczególnie Catacombs of the
Black Vatican, czyli krążek sprzed trzech lat nie napawał optymizmem, że coś
drgnęło i szarpnęło do przodu. Przewidywalność, odcinanie kuponów i nawet jeśli
we względnie poprawnym jakościowo stylu (bo o upadku nie ma mowy) to jednak bez
śladu progresji. Nie bardzo więc wierzę w przełom choć im mniej nadziei tym większa
zapewne radość będzie, gdy mylić mi się przyjdzie. :) Wracam zatem z tęsknoty
za rasowym Wyldem przede wszystkim do przeszłości i w starociach odnajduje
ukojenie - w tych albumach w rodzaju Stronger than Death, gdzie świeżość w
spojrzenia na przecież klasyczne pojmowanie ciężkiego riffu na hard rockowych
resorach dominuje. Dynamiczne pełne groovu konstrukcje tutaj królują z pysznymi
solówkami i surowym szlifem w znaczeniu brzmienia i ciężaru. Kilka solidnych
kopów dla rozkręcenia, zaś na przełamanie i dla kontrastu testosteronowe
ballady w których zamiast ckliwości męska twarda refleksja. To krążek idealny
do samczych spotkań przy browarze, by rubasznie obśmiać rzeczywistość,
ponarzekać może nieco kontemplacyjnie i przede wszystkim złapać dystans do
codzienności. Tak sobie kojarzę, gdy druga w dorobku płyta Zakka się kręci, że
gdybym był wojownikiem szos ujeżdżającym połyskującego chromem Harleya, to z
pewnością ze Stronger than Death w długich trasach bym się nie rozstawał,
rozmyślając po drodze jak osiągnąć idealną proporcję w byciu prawdziwym
mężczyzną. To znaczy jak odnaleźć ten złoty środek pomiędzy wrażliwością
przytulnego misia, a siłą dającego poczucie bezpieczeństwa niedźwiedzia. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz