wtorek, 18 lipca 2017

Blade Runner / Łowca androidów (1982) - Ridley Scott




Denis Villeneuve kończy właśnie produkcje nowej odsłony Blade Runnera, zatem zanim ona w kinach zaistnieje i koniunkturę na nowo dla tytułu nakręci, to najwyższy czas, aby jeszcze w umiarkowanej ciszy, bez zbędnego szału zarchiwizować refleksje związane z oryginałem sprzed 35 laty. Z gigantycznym przymrużeniem oka zadam pytanie (gdyż świadom jestem na podstawie jakiej powieści ta ekranizacja) kto Scotta wizualnie inspirował, bowiem mnie tego rodzaju wizja fantastyki kojarzy się z komiksami z serii Yans autorstwa André-Paula Duchâteau i  Grzegorza Rosińskiego, ewentualnie popularną w czasach mojego dzieciństwa edukacyjną kreskówką Był sobie kosmos. :) Ta cała wizualizacja wyobrażeń jak świat może się prezentować w XXI wieku i z jakimi problemami ludzkość będzie się zmagała. Wyobraźnia wówczas podpowiadała, że komunikacja powietrzna w ogromnych aglomeracjach będzie codziennością, a pojazdy o skomplikowanym napędzie równie dobrze będą sobie radzić w gęstwinie zabudowań jak i podczas majestatycznych lotów pomiędzy futurystycznymi budowlami przypominającymi stacje kosmiczne. Wszędzie wokół dominować będą migocące pełną paletą barw neony, a ludzie i stworzeni na ich podobieństwo replikanci przemykać po zatłoczonych ulicach w bezustannie padających strugach kwaśnego deszczu. Sztuczna inteligencja przez człowieka skonstruowana wytworzy własną tożsamość i zwróci się przeciwko swoim stwórcom, a z konieczności do wyszukiwania potencjalnego zagrożenia wysłani zostaną wyspecjalizowani łowcy. :) Blade Runner jednak to nie tylko typowa ilustracja przyszłości pochodząca z lat osiemdziesiątych, bo prócz klasycznej wizji konfrontacji pomiędzy ludzkością, a światem organicznych maszyn masa tutaj symbolicznych odniesień zarówno do religijnej mitologii, jak i głęboko uduchowionej filozofii oraz mrugnięcia okiem w stronę klasyki kinowego romansidła w estetyce filmu noire. Nie można nie dostrzec, iż wątek miłosny to żywcem wyjęty przede wszystkim z przedwojennej amerykańskiej powieściowej formuły tzw. romans "zakazany", umieszczony bardzo sprawnie akurat w supernowoczesnych okolicznościach. To także mroczny dreszczowiec, bogaty w atmosferę niepokoju i tajemnicy podkreślanej znakomitą złożoną ścieżką dźwiękową autorstwa Vangelisa. Obraz, który zasłużenie przez lata obrósł kultem i pomimo zaawansowania wiekowego i w tym gatunku galopujących możliwości technicznych także z łatwością dzisiaj robi kapitalne wrażenie porywającą realizacją i nie raz w starciu wypada bardziej naturalnie niż te wszystkie współczesne produkcje przeładowane bez smaku szołmeńską grafiką komputerową. Jest co godne najwyższego uznania, jako hybryda gatunków spójny i intrygujący, niczym dobry trunek skomponowany z dbałością o detale i dotknięty pasją kreacji rzeczy wyjątkowych. Moje uznanie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj