środa, 7 sierpnia 2013

The Company Band - The Company Band (2009)




Absolutnie nie zamierzam wypieszczonymi słowami materiału tego opisywać, bo słów tu nie potrzeba tylko bezpośredniego przesłania powielania! Rock żyje i za skurwysyna nie zdechnie, choćby wszystkie wpływowe media lachę na niego solidarnie położyły. Bo on to jakby to trywialnie nie zabrzmiało, nie jakaś przelotna szczeniacka moda lub "widzi mi się" celebryckiego środowiska. On stylem życia, filozofią czerpania radości z niego lub jak kto woli, stanem umysłu niczym Krispersonmania - jeśli trybicie czytający co mam na myśli. ;) Rock nie mydleniem oczu, sprzedawaniem naiwniakom iluzji, tylko realnym odzwierciedleniem ludzkiej egzystencji - jej zakrętów, długich monotonnych prostych, męczących podjazdów czy ożywczych zjazdów. Taką filozofią bez wątpienia przesiąknięci główni aktorzy przedsięwzięcia zwanego The Company Band, bez upozowanej napinki z wyłącznie pierwszorzędnym porywającym feelingiem i soczystym groovem. Taki muskularny, odrobinę śmierdzący browarem, tryskający testosteronem południowo-amerykański rock z bujającym rytmem, rubasznym riffem, konkretnym, wyrazistym wokalem Pana Brody (znacie personę?) oraz nonszalanckim, aroganckim parsknięciem w stronę wymuskanych plastikowych div i nieważne damskich czy męskich. Pytanie stąd dlaczego do kurwy nędzy za oceanem rockowymi synonimami wszystkie te pseudo-heavy panienki określane, a takie zjawiska ignorowane? Pytam Amerykę i szeroki jej przekrój społeczny od grubasów z resztkami ketchupu i musztardy na ryjach po wystylizowane, nadmuchane odżywkami męskie laleczki. Się nadąłem, aż mi żyłka skroniowa zapulsowała. ;) 

P.S. Jeszcze jedno albo i dwa! Proponuje do programu krążka wbić cztery petardy z debiutanckiego mini, a całość finalnie wzbogacona jeszcze większej jędrności nabierze. A do tego jeszcze w roku ubiegłym kapitalną EP-ką błysnęli dając nadzieje na kolejny długograj! Ciesze się bardzo! Oj bardzo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj