poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Carcass - Heartwork (1993)

 


Wybitnym znawcą, a nawet oddanym fan-boyem death metalu nie śmiem się nazywać. Szczególnie współcześnie nie sięgam głęboko w ofertę sceny i tylko z rzadka coś świeżego w swe spracowane łapska wezmę, skupiając swoją kuszoną masą artystycznych bodźców uwagę jeno tylko na tych krążkach z przeszłości, które jako małolata/dojrzewającego młodzieńca, w tym kluczowym dla budowania przyszłych postaw życiowych i mentalnej podbudowy okresie mnie zafascynowały. Stąd na stronach bloga nie publikuję w encyklopedycznym porządku posegregowanych death metalowych albumów, a tylko w chaosie nowości i sentymentalnych wycieczek sobie tutaj one miejsce odnajdują. Przyszedł akurat dziś dzień w którym podzielę się osobistym stosunkiem (wypracowanym latami) do Heartwork - krążka legendy, jednych z kilku ikonicznych europejskich ojców gatunku. Carcass to kult, Carcass to podwaliny estetyki i jej u zarania najdoskonalsi innowatorzy, którzy w zaledwie kilka (w porywach do dekady) przeszli drogę od szaleńczego grind-core'a do klasycznego w formie i oryginalnego w autonomicznym wydaniu death metalu. Heartwork natomiast (co wiedzą kumaci i mają w dupie wszyscy inni), to ostatnie naprawdę imponujące dokonanie Brytoli i nawet jeśli od kilku lat znów obdarowują podstarzałych fanów nowymi kompozycjami, a już wkrótce drugim po powrocie długograjem, to wciąż każdy metaluch wzdycha przede wszystkim do czasów minionych i osadza swe dupsko po stronie tandemu 88-89 lub 91-93. Nie będąc obsesyjnym wielbicielem rzezi, ja rzecz naturalna przysiadłem po stronie najtisowych carcassowych podrobów, stąd już sporządzony wpis w temacie Necroticism, a teraz zakończona praca nad refleksją wokół Heartwork. Dla jednych może być Heartwork rozwodnioną emanacją pomysłów z początków działalności, dla mnie dla równowagi w przyrodzie jest wzbogaconą wersją tychże archetypicznych pomysłów. Znacznie bardziej uatrakcyjniony aranżacyjnie, bowiem trudno nie zauważyć, iż Carcass w wersji z lekka motorycznie urockendrollowionym, jest formacją zarazem rozwojową, ale też najzwyczajniej bardziej chwytliwą, a że po wydaniu owego poszli drogą wprost na ścianę (lub bardziej ugrzęźli na mieliźnie) nie oznacza raz, że w samej estetycznej formule albumu z 1993 roku nie było szans na wielokierunkowość ewolucyjną, dwa - sam Swansong tak prosto można zaliczyć do produkcji nieudanych (o czym może wkrótce). Problem w tym że jak doświadczenie i przyszłość pokazała, można było nieco inaczej - mniej banalnie i z mniejszym parciem na szkło. Może nie odkryli wówczas (wtrącę jeszcze słówko o Łabędzim śpiewie) przełomowych form dla rytmu czy harmonii, a tylko dali dobry produkt zdatny do intensywnego machania banią, ale nie nagrali też totalnego badziewia. Heartwork jednak w tej konfrontacji wygrywa wszystkim - od kapitalnego spiętrzenia dźwięku po słyszalną pasję wykonawczą. Rozedrganiem death metalowego brzmienia, death'rollową łobuzerką (liderem oczywiście pozostaje Entombed), chaosem rozzuchwalonych solówek, chwytliwością (wówczas niebanalnych) tematów melodycznych, czy wspomnianą (ale podkreślę) ekspresją wykonawczą. Jak wspominał sam Jeff Walker - nie chcieli grać wyłącznie brutalnie, a chcieli nagrać normalne (w sensie dojrzałe) i brzmiące wciąż ekstremalnie utwory, w których wszystkie detale będą wyraźne i nie zginą pod naporem nawałnicy. Znudzili się surowymi motywami, czyniąc Heartwork (i myślę że już wcześniej Necroticism) bardziej umuzykalnionym i jednocześnie cholernie ciężkim. W moim przekonaniu świetnie im się ta przemiana udała, lecz w ogólności niestety na dobre nie wyszła. Ale mają przecież teraz szansę aby pomysł stylistyczny z Heartwork rozwinąć właściwie. Dlatego też czekam z wypiekami na nadchodzący Torn Arteries. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj