Pozwolę sobie na odwagę, mimo, że maluczki ze
swoją ograniczoną wiedzą przy ogromnym dorobku artystycznym i talencie Stevena
Wilsona się czuję. Stwierdzam z tupetem, że to pierwszy solowy album tego
niezwykłego artysty, który jako w pełni kompletny odbieram. Na którym
szczęśliwie nie odlatuje on w nieskromność tylko efektywnie łączy rozmach
instrumentalny ze zwartymi strukturami chwytliwych piosenek. Nie czuję się
koneserem twórczości tego nietuzinkowego kompozytora, instrumentalisty i
wokalisty w jednej osobie. Krążki jego autorstwa znam doskonale, ale jedynie z
naciskiem na dzieła Porcupine Tree i to te po roku 1996, czyli od Signify.
Solowe dokonania także przewijały się przez mój odtwarzacz, lecz nigdy na
dłużej nie zagrzały miejsca na prywatnej top liście. Zgoła odmienna sytuacja ma
miejsce z Hand. Cannot. Erase. który z poślizgiem czasowym
lądując w odsłuchu na stałe wbił się w kanon jako pozycja modelowa,
obowiązkowa i nieusuwalna, bo o długotrwałej przydatności do spożycia. Powód
zdążyłem podać już na wstępie, powtórzę jednak – to idealnie wyważone proporcje
pomiędzy artystycznymi ambicjami Wilsona, a moimi oczekiwaniami. To pierwszy
zestaw kompozycji sygnowany jego nazwiskiem, który z powodzeniem mógłby
stanowić kolejną pozycję w dyskografii jeżozwierza - dla mnie jest on naturalną
konsekwencją ewolucji stylu grupy. Pełne wyobraźni i pasji utwory z H.C.E.
porywają w lepsze miejsca, tam gdzie pomimo dramatów można spojrzeć na życie w
ciepły, optymistyczny sposób. Jestem zachwycony i co nieco zaskoczony takim
obrotem spraw, że solowy album Wilsona tak mnie zniewolił. Stosowne rozmiary
czasowe płyty plus perfekcyjna harmonia do tego doprowadziły. Poruszający,
hipnotyzujący, czarujący i dojrzały – komplementów wysyp. Symbioza Routine, Ancestral, 3 Years Older z Happy Returns, Perfect Life i numerem tytułowym dopełniana Home Invasion/Regret#9/Transience i spięta klamrą First Regret/Ascendant Here On... W moich oczach, a precyzyjnie ujmując uszach majstersztyk bezdyskusyjny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz