Creed liczne pochlebne recenzje zbiera i byłoby błędem
pomimo prywatnie sceptycznego nastawienia do kinowego recyklingu, odgrzewania takich i w taki sposób
kotletów nie sprawdzić ile w tym ogólnym podnieceniu racjonalnego uznania, a
ile na wyrost ekscytacji. Szczególnie, że Stallone otrzymał za "kreowaną" tu kultową już rolę Złotego Globa i co oczywiste za sprawą oscarowej nominacji w
tą najbardziej prestiżową nagrodę mierzy. Nieszczególnie natomiast, że w moim osobistym przekonaniu pierwotna legenda Rocky’ego szybko zamordowana została, co jasne, dochodowymi lecz szablonowymi sequelami i już wyraźnie daje się do zrozumienia, że
narodziny nowej, wciskanej obecnie Adonisa Creeda będą kontynuowane do wyssania pełnego
komercyjnego potencjału. Założenie przed seansem było zatem oczywiste, obejrzę może
niezły film, a później zignoruję kolejne próby odcinania przez producentów
kuponów od sukcesu. Co zatem po seansie o obrazie Ryana Cooglera sądzę? Tak po
prawdzie żadna to rewelacja tylko sprawnie zrealizowany i do bólu przewidywalny
film całkowicie na sentymencie do postaci Rocky’ego Balboa oparty.
Schematyczny i okropnie banalny bez szans na osiągnięcie wrażenia świeżości i
dorównanie pierwowzorowi – oczywiście mam tu na myśli pierwszą część z serii.
Gdyby nie sprytne nawiązanie do legendy i przede wszystkim rola Stallone’a przeszedłby
pewnie bez większego echa jako produkcja mało znanego reżysera z historią
maksymalnie oklepaną. To wyraźnie Sly kradnie całą wartość filmu, bo odtwarzając po raz
kolejny rolę swojego życia dochodzi do pełnej naturalności i głęboko sięgającego autentyzmu. Stapia się z kreowanym obliczem kompletnie, tak iż mam
wrażenie że on jest Rocky’m, a sama postać to nie wymysł scenarzysty, a
autentyczny pięściarski bohater Ameryki. Stallone przez czterdzieści lat wrósł
w rolę, a może ona stała się częścią jego osobowości? To niezwykłe uczucie
patrzeć na aktora w tak realistycznej skórze, obserwować malujące się przenikliwe przeżycia na jego zniszczonej twarzy i cieszyć się uniwersalnymi
prawdami którymi dzieli się z zaangażowaniem z widzem. Rocky po sześćdziesiątce
to ciepły staruszek, nieco ciapowaty, ale bogaty zdobytym doświadczeniem
życiowym i pokorny wobec wyzwań. Prawdziwy mentor i wzór dla kolejnego
pokolenia młodych ludzi, którzy zaznając brutalnej szkoły życia swej szansy
szukają w konsekwentnej wytrwałej pracy, nie tylko nad umiejętnościami czysto
bokserskimi, ale może przede wszystkim nad samym sobą. Stallone tutaj jedynym
powodem by poświęcić dwie godziny na seans, on bowiem z tylko poprawnego scenariusza wykrzesał poruszające emocje, dodał mu wartości i udowodnił, że w jego karierze
aktorskiej nie tylko samymi mięśniami uznanie zdobywał. Sylvester Stallone
zawsze miał w sobie to coś, tylko niestety zbyt często rola nie wymagała od
niego wykrzesania pełnego aktorskiego potencjału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz