niedziela, 5 października 2014

Inglourious Basterds / Bękarty wojny (2009) - Quentin Tarantino




Niedawno film o wojence w takim klasycznie hollywoodzkim ujęciu George Clooney nakręcił. Podobny sentyment jak w przypadku Tarantino zapewne go motywował. Tyle tylko, że różnica pomiędzy tymi obrazami jest kolosalna, bo jak Tarantino na Bękartach wojny najdoskonalsze cechy własnej autorskiej filmowej formy odcisnął, to Clooney zrobił jedynie współczesny rzemieślniczy klon tych wszystkich superprodukcji typu Parszywej dwunastki, Dział Navarony czy Złota dla zuchwałych. Rozumiem, że zupełnie inne założenia u podstaw takiego rozdźwięku leżą, więc nie będę karkołomnie obu produkcji porównywał. Proszę ten startowy wątek potraktować jako pomysł na wstęp – taki właśnie z braku innej koncepcji. :) Tarantino niewątpliwie niepodrabialny jest, jedyny w swoim odjechanym rodzaju. Za jaką konwencje chłop by się nie zabrał zachwyca, bo wszystko mu się udaje! Nikt chyba tak wyraziście w pojedynczych, precyzyjnie rozbudowanych scenach nie potrafi zawrzeć takiej maestrii, tylu emocji, intrygujących elementów, wielopłaszczyznowej interpretacji czy wycisnąć z aktorów takiej doskonałości. Mistrz, mistrzu, mistrzunio! :) O Bękartach wojny wszystko już chyba napisano, zanalizowano każdy gest głównych bohaterów, każde niuans w bogatej fakturze formy zawarty. Prześwietlono na wylot, rozebrano na części i na wszelkie sposoby je opukując i osłuchując wnioski natury ogólnej czy szczegółowej wyciągnięto. Dlatego pisząc te kilka zdań szans nie mam by coś nowego w tekście zawrzeć. Nikogo nie zaskoczę, uświadomię czy na nowo zaintryguję. Film niebanalny, a refleksja sztampowa – taki paradoks. Za mądrzejszymi ale z własnej perspektywy, więc w bezpośrednich zwrotach zauważę, co następuje. Holokaust, śmiertelnie poważny, brutalnie dosłowny ale i jednocześnie z typowym dla mistrza mrugnięciem okiem do rozrywkowej formuły oraz jaskrawym wyłuszczeniem istoty. Sklecone tak, że żenujący zakalec nie wyszedł, a w takich zuchwałych projektach to ryzyko bardzo realne. Wyraziste postaci, które z miejsca stają się dzięki oryginalnej precyzyjnej obróbce kultowe. Aktorskie fajerwerki i wytrawna szermierka werbalna w dialogach obecna – sztuka fechtunku słowem, tak bym to w przypływie finezji nazwał. Coś więcej – rzecz jasna, tylko na cholerę powtarzać, że Waltz zjawiskowy, a cała reszta obsady równie wspaniała. Że finał mocarny itd. Po co? Wszyscy przecież to wiedzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj