czwartek, 30 października 2014

To Kill a Mockingbird / Zabić drozda (1962) - Robert Mulligan




Ochota tak znienacka mnie naszła by głęboko w przeszłość kina zanurkować, a że pod ręką Zabić drozda akurat miałem to skwapliwie z tej okazji skorzystałem. Czarno-białe, bez efekciarstwa, szokowania formą czy na siłę komplikowanej treści – fajna odmiana. :) Kino ze wszechmiar klasyczne, stonowane, dojrzałe, przewidywalne ale w jakiś sposób mimo wszystko frapujące. Chociaż ta teatralność i egzaltowana formuła wespół z przerysowanym dramatyzmem i zbytnią oczywistością nie daje rady w konfrontacji z najwybitniejszymi dziełami współczesnego oblicza X muzy, to jest w niej taki swoisty romantyzm, taka  czysta wiara, że dobro, prawda i sprawiedliwość zawsze zwycięży, a wartościowe treści w najprostszy sposób same swą naturalnością się obronią. To taka stoicka szkoła i taki sam główny bohater, sam przeciwko niemal wszystkim, w obronie przyzwoitości. Człowiek bez wad, z zasady i w praktyce. Mądry, rozsądny, racjonalny, wzorcowy ojciec, niepodważalny autorytet dla dzieci, ich przewodnik i mentor. On wie gdzie leży prawda, patrzy i wyraźnie dostrzega, że w tym świecie tak często czarne jest białe, a białe czarne – biały nie jest lepszy, a czarny z definicji gorszy. To piękne, to poruszające. Serio, bez ironii, bo z pewną zazdrością patrzę i widzę, że kiedyś rzeczywistość była mniej skomplikowana, a ludzie dzięki skupianiu się na istocie życia byli zwyczajnie szczęśliwsi lub przynajmniej mniej „zeschizowani”. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj