poniedziałek, 6 stycznia 2025

Grian Chatten - Chaos for the Fly (2023)

 

W macierzystą grupę Griana wkręciłem się stosunkowo niedawno, więc tłumaczy to że nie wiedziałem, że wydał w międzyczasie gość album solowy, a że typ to osobowość sceniczna nietuzinkowa, to nie rozpatruje jego udziału w Fontaines D.C. jako wyłącznie elementu formacji, ale też szerzej jestem zaciekawiony jego muzycznymi horyzontami. Tym bardziej że ostatnio zachwyconym jego jednorazową kolaboracją z duetem hip-hopowych Północnych Irlandczyków z Kneecap, których historia z ikrą opowiedziana została przez Richa Peppiatta w świetnym filmie fabularnym. Stąd uświadomiwszy sobie, iż koleś spłodził również coś solowego, bez względu na gatunkową przynależność ochoczo zasiadłem do odsłuchu, a dzięki temuż w moje uszy wlała się porcja wpierw całkiem fajnej, a z czasem kapitalnie dojrzewającej nuty. Za Chaos for the Fly stoi geneza szybkiego jego powstania, bo gdzieś w przerwie pomiędzy koncertami w dwa tygodnie zarejestrowany album (przygotowany pod studyjną obróbkę przez lata być może) potrafi wciągnąć i teraz gdy na rynku jest już niedawno wydany nowy krążek Fontaines D.C. czuć iż w jego zawartość inspiracje osobiste Griana także mocno zaingerowały. Solowy Grian jak na moje ucho, to swobodne lawirowanie pomiędzy estetyką popowego folku, bądź tradycyjnego wręcz folku (Fairlies), a nienachalną elektroniką, w których obu świetnie odnajduje się niski, ciepły głos wokalisty oraz przyjemne kontr głosy zaproszonych, bez wielkich nazwisk gości - a może to tylko jedna anonimowa poniekąd Pani wokalistka. Słyszę ja na przykład kobiece ciekawe zaśpiewy, gdzieś pośród zarówno prostych gitarowych plumkań, trąbki chyba subtelnego zawodzenia w staromodnym, ale nie archaicznym Bob's Casino. Cała płyta posiada hipnotyczny quasi balladowy urok, jaki wraz z zaangażowanymi poetyckimi tekstami potrafi za każdą sesją odsłuchową milutko zasysać, dając równocześnie nie tylko okazję do odprężenia, ale i mądrej refleksji. Dopomagają w tym wykorzystane w kilku fragmentach brzmienia smyczkowe, ale gdy Grian aksamitnie szumi w głowie, to w sumie niewiele instrumentalnego udziału potrzebuje aby przynosić słuchowi mojemu przyjemność. Stąd aranżacje są intrygujące, ale motywy w żadnym stopniu skomplikowane, stanowiąc przede wszystkim momentami rozmarzony podkład pod samą w sobie wysoką wartość wokalu Griana (te mniam mniam dęciaczki w East Coast Bed), czy równie cudnie bujany, podbity staromodnie elektrycznym wiosłem i kobiecym chórkiem I Am So Far. Jednak subiektywnie to co najlepszy przychodzi wraz z finałowym fragmentem kompozycji zamykającej. Season for Pain rośnie akustycznie i dociera do punktu na minutę przed końcem, gdy robi się mega oryginalnie i dla mnie niezapomnianie, bo te dzwonienia zostają za każdym razem ze mną na długo po wybrzmieniu ostatniego ich dźwięku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj