Z początku ku mojemu zaskoczeniu obiecywał więcej niż mogłem się zawczasu spodziewać po obejrzeniu trailera, gdyż realnie zaczynał i zapowiadał całkiem nieszablonowo, a skończył schematycznie łzawym (prze)wzruszem, a przecież przez zdecydowanie większość projekcji wzruszał, lecz bez w podobnych historiach programowego, nader oczywistego oczu załzawienia, unikając wzruszu nadmiaru. Był ciekawie narracyjnie zaaranżowany i nawet mnie do siebie Andrew w przydzielonej roli przekonał, mimo że jego mimiczną formę wyrazu od zawsze trudno mi znieść, a tym bardziej pochwalić. W tym przypadku po prostu trafił jego potencjał mięśni twarzy w charakter postaci celnie, a i idealnie jego anty ekranowa charyzma zespoliła się na zasadzie kontrastu z mega charyzmą mega Florence, która (nie oszukujmy się) zmiotła moim zdaniem niezłego (miał swoje momenty) Andrew na margines i być może tylko wówczas, gdy sceny odgrywane były w parze, to chemia pomiędzy postaciami (rozpalająca zmysły partnerka, ogień namiętności) pozwalała jemu także jako postać współcentralna zaistnieć. Widać iż Andrew (Tobias) nie potrafi się Florence (Almut) oprzeć, a ona kupuję to jego męskie ciepło i czuje się przy nim bezpieczna, ale raz fajnie na mój odbiór działa tutaj ta nielinearna narracja, dobrze też robi trzymany przez większość czasu na wodzy ckliwy sentymentalizm i tragizm, w który prócz naturalnie mocnego ucisku na klatę powodowanego kluczową medyczną diagnozą, wszczepiony został też dramatyzm z domieszką dobrego humoru (scena porodu), jak i pomysł na zaistnienie nie tylko muzyki lirycznej, ale i popowej lekkości radiowego przeboju. To ważąc jednak na koniec zwycięża ta reżysera potrzeba do-manipulowania widza emocjami, żeby zapłakał się, zużywając przygotowane przed seansem, a nie w pełni wykorzystane w trakcie chusteczki higieniczne. Ogólnie nie wstydziłem się uronić łezki, spłakania konkretnego bez powodu nikomu też nie mam zamiaru zarzucać, bowiem Crowley postarał się z aktorów wyciągnąć chyba opór zaangażowania i po ludzku szkoda młodego życia Almut, ale ale ale - mam te pretensje, że na koniec cała dobra robota takimi strasznie tanimi chwytami emocjonalnej tandety została przykryta – jakby mocny wartościami i wartościowy artystycznie obraz, do-smaczyć mdławo kilkoma odcieniami różu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz