Promowany jako potężny hit sezonu, nowy film weterana Audiarda, zdobywający zamaszyście prestiżowe nagrody i faworyzowany tym samym w wyścigu po tegoroczne Oscary. Jak się okazało z autopsji mega odważny, eklektyczny, bez granic gatunkowych i hamulców realizacyjnych, wręcz będący rodzajem podbitej intensywnie farsą opery gangsterskiej, niż gangsterskiego musicalu – obraz który ekscytująco pstrokato łączy wspomniane powyżej przypisane do stylistyki motywy, z brutalnie bezpośrednim, zaangażowanym też światopoglądowo społeczno-politycznym charakterem podjętej tematyki oraz elementarną wrażliwością ludzką i psychologią użytkową. Na taki świadomie jaskrawo kiczowaty pomysł mógłby wpaść najbardziej szanowany w kinie europejski Pedro, ale tak zaje-fajnie by go on jestem przekonany obecnie nie obrobił, bowiem stracił, przypiłował Hiszpan pazur, którego bezdyskusyjnie Audiard sobie przed realizacją naostrzył. Dzięki czemu Emilia Pérez to film rytm, gdyż rytmem żyje, choć tempo przecież w nim łamane. On jest rytmem tak szalonym, jak rytmem refleksyjnym, mimo że więcej w nim właściwej kulturze Meksyku ekspresji, jaka feerią barw odciąga krytyczną uwagę od tego wszystkiego co fabularnie się tutaj nie klei i nakazuje myślę zgodnie z intencją reżysera potraktować logiczne dziury z przymrużeniem oka, mocno umownie. Poza tym trudno nadmiarowo analizować warstwę merytoryczną/fabularną, kiedy muzycznie jest fantastyczny i naturalnie jako film korzystający z interpretacji śpiewanej (każdy aktor śpiewać śmiało może, jeśli miast szarżować nuci najzwyczajniej) kontrastowy, a ponadto aktorsko wypada równie przekonująco, gdy przefantastyczna Zoe Saldana, być może wytańczyła i wyśpiewała tutaj sobie Oscara - jakbym jednak w tej rywalizacji nie stał mimo wszystko po stronie Mikey Madison (Anora). Być może Zoe ostatecznie decydentów przekona sceną z balu charytatywnego, gdzie jej wdziękowi tanecznemu i ekspresji wokalnej w sukurs idzie kapitalna choreografia i doskonała sugestywna piosenka. Na finał dodam, iż w drodze do kina towarzyszyło mi niemałe podekscytowanie, bez względu jak bardzo oczekiwania częstokroć w podobnej sytuacji w sobie studzę, aby poprzeczki już na starcie dla własnej pomniejszonej końcowej przyjemności nie podnosić, to po opuszczeniu sali miałem przeświadczenie głębokie, że to była doskonała reżyserska i tak samo aktorsko jak i technicznie robota, za którą twórcą należą się oklaski gromkie. Jeśli życzyłbym sobie więcej kina programowo przerysowanego, to wyłącznie takiego które z podobną gracją posługuje się wyrazistą kreską i wypełniającą przestrzeń połyskującą barwą, pulsującym rytmem, bez zabijającego ducha kina przecież rozrywkowego w założeniu, intelektualnego nadęcia. Emilia Pérez uważam idealnie równoważy szlachetną wartość targających namiętnie człowiekiem podstawowych uczuć i pojęć z zawsze oczekiwaną w przypadku spotkania z kinem ekscytującym czystą akcją! Bez szałowej bezpośredniej akcji, tudzież bardziej ambitnej podskórnej dramaturgii, kino nie uderzy do głowy, więc ja wówczas jemu nijakiemu podziękuję. Równie dobrze mogę przecież pogapić się obojętnie na gołą ścianę. Emilia bezdyskusyjnie mi w zmysłach zamieszała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz