Uderzę lekko w stół i niechby się dla dobra obiektywnej oceny, poniekąd nożyce zwolenników "sztuki" Almodóvara odezwały, bowiem mam takie nieodwieczne, jeśli brać pod uwagę w sumie krótki okres od początku własnego zaznajamiania z filmografią ikony przekonanie, że Almodóvar to lepszy architekt krajobrazu, wnętrz dekorator - stylista wizualny, spec od dizajnu, niż reżyser który bez jakiegoś "ale" do mnie dociera. Napiszę że opowiada te swoje napuszone i przeładowywane wątkami historie o charakterystyce ambitnej mydlanej opery z manierą niskiego poziomu naturalności, a jednak niejednokrotnie pomimo moich wątpliwości, wyrażam wobec nich uznanie, gdyż głębi pod stylistycznym syndromem artystycznego guru, nie mogę im odmówić. Staję jednak dzisiaj przed dodatkowym nie lada wyzwaniem, zbierając się na odwagę aby napisać, że nowojorska wersja Almodóvara wymęczyła mnie okrutnie i rozczarowała kompletną niemal pustką pod warstwą sterylnego obrazu i scenografii wypieszczonej, a była przecież na swój sposób piękna lirycznie, wizualnie obłędna, czy programowo/stylowo w wersji A kiczowata, ale też jak wpychana w każdy kąt kolorowa higieniczna wata i te banałami napchane dialogi zabiły niemal całą przyjemność z zadumania, jaką przecież lubię i szanuję. Wszyscy kiedyś umrzemy, jedni szybciej inni kiedy żyć już naprawdę nie będzie siły - jedni bezboleśnie, nagle, inni w długotrwałej matni cierpienia przebywając i w zasadzie funkcjonując w rzeczywistości ideologicznej w której wartość samego życia ponad jego komfort się stawia, bez wpływu, jakiejkolwiek decyzyjności, gdy ona w zasadzie możliwa. Ale schodzić z tego świata na przykład przy wtórze irytujących monologów wepchniętych w usta Tildy i Julianne, to już poddać się przesadnemu okrucieństwu ze strony chichoczącego najczęściej przekornie losu. To może jest mój problem przesadzony podczas seansu, ale jak patrzę na dramatyzm przedstawionej w fabule sytuacji i koloryzujący go nazbyt jaskrawo przekaz ideologiczny, gdzie Almodóvar w każdą możliwą przestrzeń wciska też bez przekonującego uzasadnienia dla znaczenia, aranżacje raz z trenerem personalnym którego przed przytuleniem (dopiero co poznanej) cierpiącej duchowo klientki powstrzymuje polityka firmy (możliwe pozwy), dwa z księgarzem posiadającym pięknie wymodelowane na bardzo kobiecy styl blond długie włosy, komplementowane sugestywnie przez jedną z bohaterek i najbardziej karykaturalne wręcz uniesienia Torturro na temat umierającej planety, plus jeszcze kilka takich błyskotliwych zachodnioeuropejskich kwiatuszków, to mam dość - serio. Wystarczająco dość bez przeżywania dramatu odchodzenia z tego świata (akurat na własnych zasadach) bohaterki, którego w sensie duchowym nie ma, bowiem jej świat osobisty jest sztuczny i na pokaz formowany, a bliskość głównych postaci dramatu bez dramatu, ich rozterek bez rozterek czy bilansu życia bez autentycznego emocjonalnego jego bilansu, jest tylko pozorna, co szczególnie czuć gdy one nie rozmawiają, tylko wygłaszają swoje wycyzelowane refleksje i poglądy. Jeśli jednak uznać z dobrej woli, ale na kredyt, iż Almodóvar mnie do-świadomił tutaj, to tak - zgadzam się! Lepiej zgasnąć w żółtym stylowym kostiumie na leżaczku z pięknym widokiem, niż konać w towarzystwie dźwięków aparatury podtrzymującej życie i smutne, przygnębiające jest że sporo można sobie „wyjaśnić” dopiero po śmierci, bo wówczas budzi się dotychczas mocno uśpiona wyrozumiałość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz