sobota, 1 grudnia 2018

Le grand bleu / Wielki błękit (1988) - Luc Besson




To klasyka oczywiście i niczego odkrywczego o niej już nie jestem w stanie napisać, stąd w zwięzłym tekście powielę najistotniejsze znane od lat w licznej konfiguracji komplementy i zapisze we własnym archiwum kolejną obowiązkową około filmową refleksję. To po pierwsze kino sensu stricto obrazu, dzieło wielowymiarowe i rozbudowane, pod względem formalnym epicki format, w którym emocje harmonijnie pobudzane zostają przez zarazem pasjonującą dramatyczną i piękną historie pasji, jak i cały spektakularny aspekt wizualny. Wysoko angażująca opowieść o miłości, przyjaźni, właśnie obsesyjnej pasji i nie zawsze refleksyjnej rywalizacji. Opowieść z duszą i przesłaniem, będąca czymś więcej niż romantyczną przygodówką osadzoną w przepięknych okolicznościach przyrody, bowiem aspirującą wyraźnie i skutecznie do filozoficznego traktatu będącego symbolicznym odzwierciedleniem ucieczki w świat marzeń poprzez odcięcie się od rzeczywistości i totalne nomen omen zanurkowanie w nieodkryte i nieodgadnione. Bez efekciarstwa i szablonowości, wyraźnie oparta o liczne charakterystyczne "sztuczki" dla przyszłej, tej z najlepszych lat twórczości Luca Bessona. Film wyjątkowy i osobny, chociaż trudno nie dostrzec, iż mocno osadzony w tradycji europejskiej kinematografii lat osiemdziesiątych, która jednocześnie zachowując swoją kontynentalną tożsamość korzystała z fascynacji wysokobudżetowym kinem amerykańskim. Tą hollywoodzką spektakularność widać przede wszystkim w wizualnej stronie produkcji, całej widowiskowości podwodnych zdjęć i szerokiej perspektywie ukazującej zapierające dech obrazy oceanu. Istota zaangażowanego kina europejskiego nie pozwala jednak, by były to tylko puste emocjonalnie techniczne sztuczki, bowiem w pracę operatorską tknięto poetyckiego ducha wspomaganego charakterystyczną muzyką skomponowaną przez Éric Serre. Dzięki między innymi niej, przy przekonującym współudziale refleksyjnego charakteru i osobistego wątku reżysera, w swojej wymowie Wielki Błękit staje się filmem przejmująco smutnym, a zarazem w finałowym rozrachunku optymistycznie idealizującym współczesnego Piotrusia Pana. Wiecznego chłopca, który nie potrafi wyrwać się z traumy z przeszłości i przekroczyć granicy pomiędzy dzieciństwem, a dorosłością, żyjąc po swojemu w paradoksalnie zaciskającej więzy wyimaginowanej wolności od odpowiedzialności za kogoś więcej niż wyłącznie siebie. 

P.S. Tym razem ani słowa o obecnej reżyserskiej formie, może nawet bardziej o wyborach stylistycznych Bessona, szkoda mi po prostu miejsca i czasu dla pełnych goryczy słów rozczarowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj