poniedziałek, 10 grudnia 2018

A River Runs Through It / Rzeka życia (1992) - Robert Redford




Przyszedł być może właściwy czas, aby zacząć uzupełniać archiwum bloga o refleksje w temacie twórczości reżyserskiej Roberta Redforda i wreszcie nadrobić spore zaległości jakie posiadam w kwestii jego kierowniczej (nie przywódczej :)) roli na filmowym planie. Tak się złożyło, że lata temu nie byłem zainteresowany na bieżąco śledzeniem tego, co kręci i tylko może ze dwa tytuły znam z tej całkiem obfitej działalności. Zaczynam w tym miejscu od Rzeki życia bez żadnych większych powodów i zastanawiam się teraz dlaczego, kiedy tak bardzo po premierze Wichrów namiętności zachwycony filmem Edwarda Zwicka byłem, to nie wpadłem na żadną notkę prasową sugerującą potrzebę zapoznania się z tym obrazem. Kilkadziesiąt lat w Montanie z prezbiteriańską rodziną Maclean, dwoma braćmi o skrajnie różnych charakterach, ich rodzicami oraz tym wszystkim co naturalnie związane z dorastaniem, dojrzewaniem i starzeniem się, czyli zwyczajnie emocjami i uczuciami - w dodatku w spektakularnej formule obrazowej z doskonałymi pejzażami, to byłoby ówcześnie i jest z perspektywy czasu doświadczenie filmowe całkiem interesujące. Redfordowa Rzeka życia według współscenariusza i na podstawie wspomnień Normana Macleana, to tak poniekąd dwa lata wcześniej nakręcone Wichry namiętności, lecz z dużo mniej odczuwalnymi dramatycznym wydarzeniami, ale też z tragicznym finałem. Całość w bardziej w obyczajowej formule, chociaż w bardzo podobnej estetyce w bardzo nostalgicznym ujęciu. Podkreślę, iż nie opieram swego przekonania na roli Brada Pitta, która w Rzece życia wręcz bliźniacza z tą jaką wykreował później u Edwarda Zwicka, lecz przede wszystkim na charakterystycznym rodzaju narracji z klimatycznym zacięciem do opowiadania swoistej rodzinnej epopei w bardzo klasycznej konwencji dramatu. Ponadto osobna wartość Rzeki życia objawia się także w pewnej symbolice zmiany warty w amerykańskim kinie, bowiem trudno nie dostrzec iż Redford namaszcza Pitta jako swego następcę w roli złotego chłopca amerykańskiej branży filmowej. Niezwykle utalentowanego i nieprawdopodobnie fizycznie kojarzącego się z samym Redfordem, który jak już dziś od lat wiemy osiągnął w hollywoodzkiej fabryce snów, co najmniej, jak nie więcej aktorsko niż sam Redford. Oklaski dla piękniusiego (wciąż młodego) blondaska, który mimo swojej świetnej formy powinien już wkrótce sam rozpocząć poszukiwania własnego klona. ;) Czas płynie bowiem bardzo żwawym nurtem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj