niedziela, 16 grudnia 2018

Paradise Lost - Tragic Idol (2012)




Mamy grudzień A.D. 2018, czyli czas kiedy Paradise Lost jest obecnie na etapie gry o charakterystyce niemal identycznej jak u swego zarania. Surowe łupanie teraz uskuteczniają, a te zaledwie kilkanaście lat temu byli jeszcze tam gdzie pop z gotykiem się spotyka. Jedni twierdzą, że to zajebiście i ten powrót do korzeni zachwalają, inni zaś doszukują się w tej zaskakującej strategii rozczarowania z braku sukcesu w mainstreamie. Przyznam, że nie miałyby dla mnie takie dywagacje znaczenia, gdybym podczas kontaktu z nowymi krążkami odczuwał podobną satysfakcję do tej która moim udziałem, gdy poznawałem zwieńczenie pierwszego etapu ich działalności, którym oczywiście Shades of God było. Niestety ostatnia ubiegłoroczna Medusa poskąpiła mi tych ekstatycznych uniesień i chyba już na dobre utwierdziła w przekonaniu, że grupa stanęła pod ścianą, a jazda na sentymentach skończy się co najwyżej na jeszcze jednym studyjnym materiale, a potem ch** wie co. Wracając natomiast z dzisiejszej perspektywy do Tragic Idol słychać wyraźnie, że wówczas na początku tej drogi ku archetypicznemu brzmieniu, to łkanie sentymentalne o żadnym stężeniu doom, czy death metalu było i słuchane obecnie nie robi też właściwie większego wrażenia. Więcej, ten powrót do korzeni entuzjazmu większego nawet wówczas we mnie nie wzbudzał, a akurat kompozycje z Tragic Idol uważam za jedne z najbardziej pospolitych i niewyszukanych na tym etapie kariery grupy. Wszystkie one do siebie podobne i zbudowane według jednego mało finezyjnego przepisu opartego na charakterystycznych melancholijnych riffach Mackintosha i niestety nijakim, strasznie siłowym wtedy wokalu Holmesa. Od początku nie czułem, iż w tym powrocie do czasów świetności istniała prawdziwa potrzeba, a nawet jeśli istniała to te numery nie miały startu do klasyków z Icon czy Draconian Times. W nich brak pasji po oczach kłuje, mierzi ta kwadratowa formuła aranżacyjna oraz bardzo syntetyczny wymiar ducha pozbawiony. I nawet jeśli odsłuch trzynastki nie jest męczarnią totalną i bez większych trudów odszukuje pośród dziesięciu utworów kilka fragmentów skutecznie stawiających włosy na przedramieniu, to nie przestaje mi w nim brakować całościowo tego nerwu podskórnego, który nadal o wyjątkowości albumów z początku lat dziewięćdziesiątych decyduje. Nie droczę się, serio tak myślę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj