Tak się składa, że na
poważnie to Clutch dość późno i w przypadkowych warunkach poznałem. Może już
gdzieś o tym pisałem i ponownie zanudzać anegdotami zabawnymi tylko dla
wtajemniczonych nie zamierzam. Jeżeli nie dzieliłem się tą historią to trudno,
nie pójdzie w świat i tyle. :) Istotne, że zbieg okoliczności dał mi szansę na
zapoznanie się z tak rasową ekipą i mam tu na myśli prócz co oczywiste
muzyki, to i kwestie około muzyczne - bardziej te z samym podejściem muzyków do
biznesu, wiecie, rozumiecie, lanserką, gwiazdorzeniem itp. związane. Nie ma w tych
Amerykanach nawet grama napuszenia, jest za to (jak ich tak rzecz jasna z
perspektywy fana obserwuje) pełna naturalność i ogromna pasja do robienia na
własnych zasadach muzyki, takiej jaka w ich sercach gra. Powracają systematycznie
z wybornymi materiałami i wycierają deski sceniczne podczas ciągłych tras.
Pieniądze ich zepsuć nie mogły, bo i pewnie kokosów te działania nie przynoszą ale
lojalność i uwielbienie ze strony fanów już w poczucie wyjątkowości co ego
nieźle podkręca, to już akurat wpędzić mogło. Oni odporni są na te pokusy - takie wrażenie odnoszę,
taką pewność z każdym kolejnym rokiem działalności Clutch zyskuje. Skupiają się
chłopy na muzyce i po raz kolejny słychać to nowym krążku. Na otwarcie (i
zakończenie, by klamrą spiąć całość także) tematyczne sample pewnie z jakiejś
filmowej niskobudżetowej produkcji i dalej z impetem grzeją na rubaszną rockową modłę kolejne
dynamiczne numery. Bez udziwnień, zatrzęsienia detali i niemal chwili dosłownie
wytchnienia. Właśnie "niemal" gdyż mniej więcej w połowie albumu na
chwilę tempo zwalniają i uspokajają "Salonem zagłady" i zaraz za chwilę kołyszą "Matką Bożą (??? ;)) w elektrycznym świetle". To jednak tylko takie przygotowanie do drugiej
rundy, gdzie serie ciosów mocarnych zostają ponownie wymierzone. Runda pierwsza
i ta finałowa aż puchną od testosteronu napędzającego dynamikę, tu pośród
samych killerów na czoło wysuwa się sunący bez opamiętania (dosłownie) "Szlachetny dzikus", odrobinę funkująca "Szybka śmierć w Teksasie", eksplodujący w refrenie "Łasy na czarownicę", numer singlowy oraz zamykający krążek kapitalnie stopniujący napięcie "Syn Virginii". Wysokie obroty, pełna moc, rura i do przodu. Radocha, że maszyna
w takiej formie i zapierdala aż się tumany kurzu po okolicy roznoszą. Przyznam,
że akurat towarzystwo premierowego krążka Clutch podczas podróży samochodem mocno
ryzykowne. Posiadają te dźwięki moc wyjątkową która do ciśnięcia prawego pedała
w podłogę prowokuje. Jazda daje wtedy potężny zastrzyk adrenaliny, wodze
puszczają i k**** jestem na drodze nie tylko potencjalnym zagrożeniem. Zatem
rada taka by jak kto mistrzem kierownicy takim na poziomie zawodników Nascar
(obowiązkowe amerykańskie skojarzenie) nie jest, to niech lepiej tego rockowego
"sprzęgła" (ha! taki żarcik) zbytnio nie eksploatuje lub jak sobie
tej przyjemności w wozie odmówić nie może to jeździ wtedy wyłącznie z
odpowiedzialną małżonką co zbytnią ekspresję męża potrafi skutecznie
powstrzymać. Sprawdzę z pewnością w praktyce jak się ma ta teoria do
rzeczywistości, bo ze mnie wyłącznie rekreacyjny kierowca, żaden
zawodowiec, a okazja będzie z pewnością bo
najnowsza kapitalna produkcja ekipy brodatego towarzyszy mi od premiery na
okrągło, dosłownie wszędzie.
P.S. Wszystkie tłumaczenia tytułów kompozycji autorskie, podparte teoretyczną, mało praktyczną znajomością języka
angielskiego. :) Stąd gdyby jakiś ekspert moją pracę analizował bardzo proszę o
wyrozumiałość. Porzucając wrodzone i utrwalone dobrym wychowaniem kulturalne
maniery, (czasami trzeba) - względnie niech się odpieprzy i dupy mi nie zawraca swoim pedantyzmem
i egoistyczną potrzebą karmienia swej próżności. Tutaj ja mam wyłączność na jej
tuczenie i nie mam zamiaru rezygnować choć z grama tłuszczu jakiego może mi
dodać. Fuck off and die! Chociaż na cholerę mi twoja śmierć, żyj jak chcesz i
daj żyć innym. Poprawność językowa to przecież nie wszystko! Nie bądź człowieku
Miodek. Ha! Bez urazy rzecz jasna. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz