czwartek, 22 października 2015

Billy Elliot (2000) - Stephen Daldry




Stephen Daldry to dziś już uznany reżyser z wybitnym dorobkiem, gdzie bezdyskusyjnie szczytem The Hours i The Reader. Obok tych dzieł szacownych kilka niemal równie znamienitych, choć wśród krytyki już pewne dyskusje wzbudzających. Niemniej jednak Daldry to twórca wyjątkowy, taki propagator kina głęboko emocjonalnego, który niezwykły dar opowiadania historii poruszających ludzką wrażliwość posiada. Zawsze potrafi wybrać taki szlak, by nawet kiedy nieco zbyt bezpośrednio w ckliwe nuty uderza, to i tak finalnie do mojego serca drogę odnajdzie. Odnoszę wrażenie, że dwie ostatnie produkcje Daldry'ego, czyli z 2011 Extremely Loud & Incredibly Close i ubiegłoroczny Trash poszły tropem opowieści o Billym Elliocie. Mianowicie w obydwu przypadkach bohaterami dzieci, a ciężar gatunkowy harmonijnie rozłożony pomiędzy ambitnym kinem familijnym, a poważnym dramatem. Śmieć niedawno był przeze mnie opisany, natomiast refleksje w temacie Strasznie głośno, niesamowicie blisko już wkrótce spiszę. Dziś kilka dosłownie zdań spostrzeżeń/przemyśleń odnośnie obrazu z roku dwutysięcznego. Piękna to historia o (w tym miejscu kilka rzeczowników w chaotycznej kolejności wymienię), pasji, frustracji, bólu, gniewie, upokorzeniu, dumie, poświęceniu, miłości, przyjaźni i wreszcie sukcesie wbrew wszelkim przeciwnością. Osadzona w twardych warunkach, takim wymagającym środowisku robotniczej dzielnicy (sprzed kilkudziesięciu lat, a tak bardzo współczesnej dzisiaj polskim realiom górniczego zagłębia), gdzie pośród w gniewie tryskających testosteronem, właściwie to skrajnie sfrustrowanych i bezradnych wobec historycznych i gospodarczych przemian mężczyzn rozwija się prawdziwa młodzieńcza pasja jednostki absolutnie wyjątkowej. Tak silna, iż pokonuje wszelkie bariery, od tych natury wewnętrznej po te płynące z otoczenia (które trudniejsze do pokonania odpowiedź chyba retoryczna). Opowiedziana sugestywnym językiem muzyki i obrazu, ekspresyjnym tańcem zilustrowana, pełna wartościowej treści i artystycznego wdzięku. Z pozytywnym przesłaniem oraz optymistyczną puentą - czy ze zbyt naiwnym finałem, może i tak, lecz nie wszystkie poruszające historie muszą kończyć się dramatycznie. Nie jest przecież "źle" jak jest "dobrze". Tym jasnym i dowcipnym akcentem z życzeniem większej ilości happy endów w realnym życiu zakończę swoją zwięzłą wypowiedź. :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj