środa, 28 października 2015

One Flew Over the Cuckoo's Nest / Lot nad kukułczym gniazdem (1975) - Miloš Forman




Koneserem kina nie mam śmiałości się nazwać, zbyt wiele jest tytułów z przeszłości które nadal mi nieznane, zatem bez kompleksowej wiedzy z autopsji pochodzącej pokornie do zaniedbań się przyznając, tytułować się tym zacnym określeniem nie zamierzam. Z drugiej strony żelazna klasyka sprzed lat w tej podstawowej wersji jest mi doskonale opatrzona i pośród niej odnajduję obrazy, które na miano arcydzieł kina także i w mojej skromnej ocenie zasługują. Jest kilkanaście, pewnie w porywach kilkadziesiąt filmów, szczególnie tych z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, które to na zawsze głęboko zakorzeniły swą obecność w mej świadomości, dziwnym trafem w sporej ich liczbie Jack Nicholson zagrał - że wymienię tylko oczywiste oczywistości w postaci: Lśnienia, Chinatown i właśnie Lotu nad kukułczym gniazdem. Pisząc o farcie w zamierzony sposób ironię podkreślam, bo wiem iż to nie los ślepy, a talent i umiejętności ogromne właśnie Nicholsona w dużym stopniu zadecydowały o jakości i sukcesie powyższych produkcji. Miloš Forman i cała obsada aktorska rzecz jasna fenomenalną robotę wykonała, jednak wisienką na tym wybornym torcie pojedynek aktorski pomiędzy Nicholsonem, a Louise Fletcher siostrzyczkę Ratched grającą. On dziś ikoną kina niepodważalną, ona pomimo częstych ról jednak gdzieś na marginesie tego kina najwyższych lotów swą karierę osadziła. Trudno, nie każdemu los daje po równo, no i nie każdy też potrafi w pełni wykorzystać szansę jaka przed nim zaistnieje. Dla mnie z perspektywy Lotu nad kukułczym gniazdem to aktorzy podobnego formatu, a że tu i teraz o obrazie Formana pisze to i tylko na tych rolach się skupiam. Dzięki tak wyrazistym i autentycznym kreacjom zekranizowana powieść Kena Kesey'a nabrała statusu nie tylko wyjątkowego literackiego dzieła bogatego w metafory i alegorie, precyzyjnie piętnującego opresyjny system, ale także w postaci obrazu stała się synonimem naturalności i autentyzmu w opozycji do często przerysowanej teatralnie maniery. Nie doświadczam tutaj ani grama pretensjonalności i sztuczności, kiedy na osobliwe postaci spoglądam. Jestem pod ogromnym wrażeniem mimiki i detalicznej precyzji gestów. Każdy z pacjentów to osobny kosmos skomplikowanych zachowań - symbiozy wystudiowanych automatyzmów, męczących natręctw i nieprzewidywalnych reakcji spontanicznych. To innymi słowy genialna praca wykonana przez obsadę, by te charakterystyczne niuanse wychwycić i tak przekonująco je odtworzyć. Wespół z finezyjnie przemyślaną przez Kensey'a treścią i formą gdzie błyskotliwy manewr stawiający pospolitego rzezimieszka w roli niedoskonałego, aczkolwiek przede wszystkim prawdziwego w swym spostrzeganiu rzeczywistości probierza przyzwoitości, staje się dziełem wręcz wirtuozerskim. Z wysokowartościowym przesłaniem, że chociaż przez chwilę można poczuć się wolnym i pozostawić po sobie trwały owoc własnej pracy. Wygrać fragmentarycznie z systemem, który segreguje i odrzuca, oddziela ziarno od plew za pomocą filtra pozbawionego elementarnej przyzwoitości i pewnika zawartego w podstawie merytorycznej. Wiem, rozumiem, robi się to dla mojego dobra bym iluzorycznie poczuł się bardziej bezpieczny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj