Rzekłszy trywialnie - to
najbardziej złożony album Mastodon, bogaty w detale, wymagający technicznie
(jakby inne ich krążki wyzwania dla instrumentalistów nie stanowiły), pełny rozjazdów
wszelakich, przeładowany wywijasami i zawijasami, wręcz fragmentarycznie atonalny ze sporą ilością także i wybornych harmonii, żeby odbioru przesadnie jednak nie komplikować.
Jazgotliwy intensywnie, jadem celnie tryskający i brutalnymi prostymi ryj okładający. Takie to w fakturze z pozoru
dźwiękowe szaleństwo, które jednak kapitalnym nośnym spoiwem zespolone, gdyż w aranżacjach
mistrzowskich tkwi magia, która z obłąkańczej struktury riffów i uderzeń (co by nie
napisać jednak "na mastodonowy" sposób) względnie chwytliwe numery skleca.
Uwijają się instrumentaliści niczym pracowite mrówki, by permanentnej ekscytacji
dostarczać, a każdy z nich bohaterem dla ogólnej chwały grupy pracującym, jednakże
ponad poziomy to Brann Dailor wzlatuje, okładając perkusję z chirurgiczną precyzją i z
dynamiką obłąkańczą - skojarzenia z jakim wielorękim monstrum nasuwając. Teraz z
perspektywy czasu i w kontekście przede wszystkim dwóch ostatnich dzieł czuć na
Blood Mountain jeszcze sporo surowizny i gruzu ówcześnie tuż po premierze
albumu trudno dostrzegalnych. Tak już jest, że wszystko ma charakter względy, a definiowanie szczególnie muzycznej materii jest zależne od miejsca i czasu.
Układ odniesienia i zawarte w jego obrębie wzorce porównawcze decydują o spostrzeganiu poziomu skomplikowania, zaawansowania technicznego, siły i ciężaru. Co było
nie do pojęcia i przyswojenia jeszcze wczoraj dziś już może stać się z natury przystępne.
Mastodon na Blood Mountain, to fachowo naoliwiona maszyna, zespół ogniw i system
naczyń połączonych w jednym. Działa płynnie, kumuluje energię pojedynczych
jednostek i nie pozwala, by para szła w gwizdek. Bonusowo dostarcza masy wrażeń nie tylko na technicznych walorach opartych - jest w tych nutach emocjonalna
zawierucha, arystokratyczna nonszalancja, pierwotna dzikość i finezyjna kokieteria, feeria odcieni i kalejdoskop przeżyć - jest cholera wszystko, takie to też osobliwe paradoksów zatrzęsienie! Odlot fundowany
tym barwnym wehikułem jest przygodą bez granic, niczym nieskrępowaną realizacją odjechanych marzeń. Póki we mnie brak odwagi na te realne odjazdy, będę nadal często zmysły tym
krążkiem karmił. Podczas hiperjazdy w oparach Blood Mountain mam szerokiego
banana na gębie i poczucie lekkości bytu, a i bezpieczeństwo
zapewnione, bo lądowanie zbyt twarde po nim nie będzie. To taki mój wesoły papieros
u dilera nie kupowany. :)
Ostatnia na prawdę wielka płyta Mastodona. Muzycznej zabawy z "Capillarian Crest" mogę słuchać godzinami:)
OdpowiedzUsuńDla mnie każdy ich album jest świetny - każdy ma w sobie coś wyjątkowego.
Usuń