niedziela, 11 października 2015

Mastodon - Blood Mountain (2006)




Rzekłszy trywialnie - to najbardziej złożony album Mastodon, bogaty w detale, wymagający technicznie (jakby inne ich krążki wyzwania dla instrumentalistów nie stanowiły), pełny rozjazdów wszelakich, przeładowany wywijasami i zawijasami, wręcz fragmentarycznie atonalny ze sporą ilością także i wybornych harmonii, żeby odbioru przesadnie jednak nie komplikować. Jazgotliwy intensywnie, jadem celnie tryskający i brutalnymi prostymi ryj okładający. Takie to w fakturze z pozoru dźwiękowe szaleństwo, które jednak kapitalnym nośnym spoiwem zespolone, gdyż w aranżacjach mistrzowskich tkwi magia, która z obłąkańczej struktury riffów i uderzeń (co by nie napisać jednak "na mastodonowy" sposób) względnie chwytliwe numery skleca. Uwijają się instrumentaliści niczym pracowite mrówki, by permanentnej ekscytacji dostarczać, a każdy z nich bohaterem dla ogólnej chwały grupy pracującym, jednakże ponad poziomy to Brann Dailor wzlatuje, okładając perkusję z chirurgiczną precyzją i z dynamiką obłąkańczą - skojarzenia z jakim wielorękim monstrum nasuwając. Teraz z perspektywy czasu i w kontekście przede wszystkim dwóch ostatnich dzieł czuć na Blood Mountain jeszcze sporo surowizny i gruzu ówcześnie tuż po premierze albumu trudno dostrzegalnych. Tak już jest, że wszystko ma charakter względy, a definiowanie szczególnie muzycznej materii jest zależne od miejsca i czasu. Układ odniesienia i zawarte w jego obrębie wzorce porównawcze decydują o spostrzeganiu poziomu skomplikowania, zaawansowania technicznego, siły i ciężaru. Co było nie do pojęcia i przyswojenia jeszcze wczoraj dziś już może stać się z natury przystępne. Mastodon na Blood Mountain, to fachowo naoliwiona maszyna, zespół ogniw i system naczyń połączonych w jednym. Działa płynnie, kumuluje energię pojedynczych jednostek i nie pozwala, by para szła w gwizdek. Bonusowo dostarcza masy wrażeń nie tylko na technicznych walorach opartych - jest w tych nutach emocjonalna zawierucha, arystokratyczna nonszalancja, pierwotna dzikość i finezyjna kokieteria, feeria odcieni i kalejdoskop przeżyć - jest cholera wszystko, takie to też osobliwe paradoksów zatrzęsienie! Odlot fundowany tym barwnym wehikułem jest przygodą bez granic, niczym nieskrępowaną realizacją odjechanych marzeń. Póki we mnie brak odwagi na te realne odjazdy, będę nadal często zmysły tym krążkiem karmił. Podczas hiperjazdy w oparach Blood Mountain mam szerokiego banana na gębie i poczucie lekkości bytu, a i bezpieczeństwo zapewnione, bo lądowanie zbyt twarde po nim nie będzie. To taki mój wesoły papieros u dilera nie kupowany. :)

2 komentarze:

  1. Ostatnia na prawdę wielka płyta Mastodona. Muzycznej zabawy z "Capillarian Crest" mogę słuchać godzinami:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie każdy ich album jest świetny - każdy ma w sobie coś wyjątkowego.

      Usuń

Drukuj