piątek, 2 października 2015

Sicario (2015) - Denis Villeneuve




Spisuję moje wrażenia późnym wieczorem przy dźwiękach genialnej muzyki Jóhanna Jóhannssona i uwierzcie mam dreszcze. Te wiolonczele i kotły przeszywają na wskroś, chwytają za gardło uściskiem równie mocarnym jak zdjęcia autorstwa genialnego Rogera Deakinsa - operatora kamery w takich dziełach jak m.in: No Country for Old Men, The Shawshank Redemption, The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford, Revolutionary Road i wielu jeszcze innych imponujących hiciorach. Jestem dobę po seansie i przywołane przez dźwięki obrazy powodują, iż czuję gwałtowny puls, ten sam który towarzyszył mi przez dwie godziny obserwacji działań grupy agentów rozpracowujących meksykański kartel narkotykowy. Sicario to fenomenalna akcja z odpowiednim wartkim tempem, kilkoma znaczącymi interwałami i zaskoczeniem w finale jak przystało na wciągającą i w napięciu utrzymującą strukturę thrillera. Bez jakiegokolwiek elementu który można by nawet w przypływie złośliwości określić mianem naciągany. Wszystko do bólu wręcz realistyczne, twarde z ogromną siłą wyrazu, intensywne i skoncentrowane na ustawicznym wbijaniu widza w fotel w oparach gęstniejącej atmosfery przerażenia, przygnębienia i ekscytacji. To produkcja która w swoim gatunku szczytów sięga pozostawiając mnie w poczuciu przenikającego się zachwytu z obawą, bo z kina wychodząc przez dłuższą chwilę smutek we mnie zagościł, zastanawiałem się czy szybko lub nawet czy kiedykolwiek jeszcze obejrzę kino akcji na takim poziomie. Kino absolutne, które w idealnej symbiozie łączy dramaturgię fabuły z klimatem, pełną adrenaliny akcję z fundamentalnymi pytaniami o współczesną kondycję człowieczeństwa, a wybitne aktorstwo z wyjątkową charyzmą reżyserską. Przecież ta koegzystencja precyzji Villeneuve'a z modelowym warsztatem głównych bohaterów przyniosła doskonałość najczystszą. Nie po raz pierwszy twierdzę i zapewne nie po raz ostatni, iż miarą każdego mistrza reżyserii jest umiejętność wykrzesania z aktorów maksimum ich talentu i warsztatu. Tak jak darze szczerą estymą Del Toro i Brolina, to jednak by być w pełni uczciwym muszę/chcę oddać sprawiedliwość Emily Blunt, która miotając się pośród najwyższego sortu twardzieli, będąc manipulowana, poddawana presji, przechodząc przez piekło zderzenia z monstrualnych rozmiarów brutalnością przestępców i bezwzględną determinacją "przedstawicieli prawa", robi to na poziomie oscarowym. Poprzeczka podniesiona przez Denisa Villeneuve'a na niebotycznej wysokości teraz zawieszona, ponawiam na koniec pytanie kto będzie w stanie sięgnąć takiego poziomu i jak szybko to nastąpi? 

P.S. Do dnia konfrontacji z Sicario uznawałem Villeneuve'a za twórcę o ogromnym potencjale, lecz nie do końca spełniającego pokładane w nim nadzieje, gdyż Incendies mną wstrząsnęło boleśnie każąc w samych superlatywach warsztat reżysera opisać, lecz ani zbyt przekombinowany i sterylny The Enemy, a tym bardziej wzorcowo tylko poprawny Prisoners tego zachwytu nie podtrzymały. Teraz za sprawą Sicario już nie tylko nadzieję w potencjale widzę, teraz jestem pewny, że tym przełomem na stałe Kanadyjczyk do elity dołączył. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj