niedziela, 31 marca 2019

Slayer - Reign in Blood (1986)




Wracam pamięcią do przeszłości, jest rok 1999 i Testament wydaje kapitalny The Gathering i od tego momentu jak kojarzę rozpoczyna się chwilowa druga młodość thrash metalu. Potwierdzona zarówno powrotem w często doskonałej formie starych thrashowych załóg, jak i w takich okolicznościach naturalną modą wśród młodzieży na granie według klasycznych szablonów, czy w chwilę po ostudzeniu trendu na odmładzanie gatunku poprzez jego unowocześnianie. Dlaczego o tym wspominam w kontekście albumu z prehistorycznego roku 1986-ego? Właśnie ze względu na rolę czasu i nieubłagany jego upływ, bowiem wówczas Reign in Blood, powstały w połowie lat osiemdziesiątych był zaledwie krążkiem 13-letnim, a jego status już wtedy w uzasadniony sposób predestynował go do roli klasyka i tak był w metalowym środowisku oczywiście traktowany. Zadaję sobie zatem pytanie, jak mam spojrzeć na Reign in Blood z perspektywy dzisiejszej, kiedy druga fala thrashowej ekspresji wydaje się doświadczeniem potwornie wiekowo zaawansowanym, a Reign in Blood za zaledwie kila lat stuknie (ja pierd***!) czterdziestka! Po chwili namysłu dokonanego w towarzystwie dźwiękowej zawartości trzeciego longa Zabójcy doszedłem do przekonania, że pomimo dość archaicznego brzmienia album zachował główny walor, a jest nim oczywiście czysta energia, skondensowana w formie ultraszybkich riffów made in Hanneman/King, napędzanych perkusyjną kanonadą Lombrado. Potwornie groźnej dla aparatu słuchowego i moralności publicznej bezlitosnej lawiny jazgotliwych solówek, precyzyjnie niczym brzytwa tnącego gitarowego szaleństwa. Wciąż słychać, że to dźwięki z jeszcze ciemniejszej strony mocy, czuć w nich przeszywającą atmosferę sensacji, prowokacji i kontrowersji, a ich ekstremalny charakter nadal potrafi rozstroić nerwy osobnikom nawet w miarę odpornym na hałas, bądź tym wielu starszym metalowcom, którzy do hałasu sentyment posiadają, lecz stracili już nieco odporność na wrzaskliwe granie. Nie będę kitu cisnął, że jak niegdyś bywało tak i obecnie zaczynam dzień ekstremalnie i tak samo go zamykam, bo więcej w nim obecnie muzyki stonowanej, bądź poszukującej inspiracji w bluesie czy hard rocku, niż agresywnej gitarowej młócki. Lecz pomimo praktycznego zdystansowania do metalowej sceny i tylko sporadycznego powracania do death/thrashowej estetyki, to nie napiszę niczego krytycznego o Reign in Blood, bo zwyczajnie nie byłbym uczciwy wobec siebie i własnych  subiektywnych odczuć. Stąd będąc jeszcze świadom znaczenia wypowiadanych słów i dokonywanych osądów oświadczam, że taka bezkompromisowa motoryczna petarda jak Reign in Blood jest tylko jedna, mimo że od przełomowego 86-ego scena nie zasypywała gruszek w popiele. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj