czwartek, 7 marca 2019

Soulfly - Conquer (2008)




Do dość niestabilnych jakościowo i produkowanych w nadmiarze płyt Max już dawno zdążył przyzwyczaić. Zdarzały się w jego długiej karierze rzeczy wyjątkowe, lecz także szyldu Soulfly nie wyłączając dość poprawne, lub pisząc bez ogródek lichutkie. Wówczas jednak, a był to rok 2008 starszy z legendarnych już braci Cavalera wraz z młodszym Iggorem wpierw wiosną wydał kapitalny wściekły debiut Cavalera Conspiracy, a sam w środku lata powrócił z kolejnym krążkiem Soulfly. Nie byle jakim, w żadnym stopniu przeciętnym, absolutnie nie pozbawionym natchnienia czy ikry -tylko jak teraz spojrzę na dyskografię grupy z albumem nr. 1. Ściany wtedy jeszcze nie widział, skutkiem czego dojść do niej szczęśliwie nie przyszło mu już przy okazji szóstego albumu, tylko dopiero za lat kilka. Zatem dzięki tej muzycznej wyobraźni tak 11 lat temu jak i dzisiaj z równą przyjemnością mogę rozkoszować się dźwiękami zawartymi na Conquer, który wręcz tryska świeżością i witalnością, doskonale wkomponowując się w dobry trend jaki Soulfly zapoczątkowało na Prophecy. Pomysły może nie przynoszą stylistycznej rewolty, jednak bezdyskusyjnie dodają blasku i urozmaicają wcale do tej pory nie ubogie aranżacyjnie rozwiązania stylistyczne. Mocno osadzone w thrashowej tradycji riffy, dopieszczone death metalową precyzją i podkręcone core'ową brutalnością, a dla dywersyfikacji mnogie we frapujące nawiązania do reagge, czy dubu z obowiązkowymi dla Soulfly orientalizmami. Unleashed, Touching the Void, Doom, czy Fall the Sycophants to najlepsze przykłady doskonałego mieszania w tyglu różnych, często w teorii absolutnie do siebie nieprzystających motywów. Jednak tutaj one są tak genialnie spięte w spójną całość, że nawet zdeklarowani puryści przyznać muszą, że nikt tutaj czystości gatunkowej nie robi niedźwiedziej przysługi. Max bowiem nie staje w rozkroku pomiędzy gatunkami, nie tworzy jakiegoś eklektycznego kuriozum, tylko nadzwyczajnym zmysłem łączy bez napinki, to co z definicji nieprzystawalne i w finalnym wydaniu rozkręca na "maxa" potencjometr konkretnie dupsko kopiącym numerom. Kosi w nich ciętym riffem że ho ho, solówkami dzięki Rizzo obficie karmi, a i nietuzinkowej treści w rytmice nie skąpi, stąd książkowo stosuje się w praktyce do mojej ulubionej zasady proporcjonalności/harmonii, tudzież chwytliwości/ambicji. Oklaski! Gromkie brawa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj