czwartek, 9 lipca 2020

Gojira - From Mars to Sirius (2005)




Nie będzie tutaj teraz detalicznego rozbierania poszczególnych kompozycji na sekcje, a sekcji na fragmenty, w których może nie od groma pomysłów, bowiem numery Gojry (szczególnie z początku kariery) pomimo skomplikowanej charakterystyki, to jednak nie jakieś ultramega techniczne wirtuozerskie popisy, a bardziej kręcone z oryginalnością mechaniczne motywy, tylko z pozoru (tak wypowiadają się zawodowi muzycy, a nie pozbawieni warsztatowego pojęcia amatorscy pismacy!) robiące wrażenie grania w lidze jazzowych wymiataczy. Faktem jest jednako, iż te rwane, szarpane z uporem przez pełną długość krążka konstrukcje, nie są łatwo przyswajalne, ale ich konotacje bardziej po linii death metalowej amerykańskiej szkoły spod znaku Morbid Angel, niźli maszynowej młócy wielbionych przez długowłosą brać Panów ambitnych z Messuggah. Prawdę mówiąc to mogę w tych skojarzeniach mocno błądzić, bo nawet jeśli swego czasu (gdy smarkacz tonął w fascynacji ekstremą), ekipę Trey'a całkiem zaangażowanie rozpracowywałem, to akurat nie mam doświadczenia większego z wymienionymi zaraz po jankeskich Bogach Szwedami. Ale nie o to obecnie mi chodzi, by wciskać w szufladki tych co w szufladkach żadnych się nie mieszczą, ale by dać do zrozumienia, że jak wszystko ponad From Mars to Sirius ogarniam za sprawą od lat praktykowanej konsekwencji odsłuchowej, to akurat nad tematem tego bazgrolenia wciąż z doskoku pracuję i liczę, że dostrzegę w końcu tutaj magię czystą o której nie tylko wybitni muzyczni krytycy z atencją się wypowiadają. Słyszę coraz więcej, coraz mniej tajemnicze stają się dla mnie walcowate klimatyczne przestrzenie i spuszczane systematycznie z łańcucha perkusyjne pogonie. Wciąż jednakowoż więcej do zrozumienia, niż zrozumianego - lecz to tylko kwestia czasu. W co nie będąc z zasady człowiekiem wielkiej wiary, bardzo w sensie muzycznej wrażliwości wierzę. Bo fanem wielkim dzisiejszej Mega Gojiry z mega dumą się nazywam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj