środa, 1 lipca 2020

Green Carnation - Journey to the End of the Night (2000)




Motyw z tegorocznym odświeżeniem My Dark Reflections Of Life And Death przy okazji wydania nowego materiału, stał się sprężyną do chwilowego powrotu do debiutu Green Carnation. W roku dwutysięcznym weszli ci goście z całkiem już rozpoznawalnymi nazwiskami na mocno wtedy niszową scenę, która swoje najlepsze lata wydawała się mieć za sobą. Granie bowiem rozbudowanego klimatycznego metalu stawało się brodzeniem w coraz słabiej dotlenionej sadzawce, w której ostało się w miarę dobrej formie kilka jedynie grubych ryb dominujących od mniej więcej początku lat dziewięćdziesiątych. Mimo iż Green Carnation nawiązywało wprost do odchodzącego wówczas trendu, to też nietrudno było dostrzec, że ambicje artystyczne formacji sięgają również szanowanego w szerokim rockowym świecie progresywnego zacięcia. Tyle że, jak korzenie tkwią w mniejszej lub większej, ale jednak ekstremie i w dodatku próbuje się w więcej niż w śladowych ilościach korzystać przy tym ze słowiczych niewieścich treli, to niełatwo się przecież przebić do serc i gustów wysublimowanej publiczności neoprogresywnej. Stąd dalsze posunięcia grupy świadczyły o pewnej porażce domniemanej przeze mnie idei, a upraszczanie propozycji muzycznej (skądinąd w ich przypadku interesującego), jaka następowała konsekwentnie na A Blessing in Disguise i The Quiet Offspring doprowadziła grupę do głębokiego niedźwiedziego snu - aż do obecnego roku. Co tam dzisiaj grają pisałem niedawno, co tam grali u zarania spieszę donieść teraz. Niestety nawet jeśli Norwegowie zaledwie dwie dekady wcześniej debiutancki materiał nagrali, to jego zawartość przede wszystkim dziś brzmi archaiczne i utwierdza mnie w przekonaniu, że co najmniej kilka lat na większą porcję trendowego tortu się spóźnili. Może i co poniektóre kompozycje z Journey to the End of the Night posiadają walor niezłej słuchalności (tutaj właśnie wyżej wspomniany My Dark Reflections Of Life And Death zasługuje na wyróżnienie), lecz zastosowane środki w studiu nagraniowym dość wysoce odbierają mu tą moc i wyrazistość, jaka w nowej wersji potrafi przykuć moją uwagę - do uzależnienia niemal włącznie. :) Podsumowując, nie mówię że jestem bez oporów na tak, nie mówię też że jestem bezdyskusyjnie na nie. Mówię po prostu, że w odpowiednich okolicznościach miejsca i czasu mógłbym zawartość Journey to the End of the Night pochwalić. Szkoda tylko, że podróże w czasie nadal są poza zasięgiem możliwości człowieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj