niedziela, 5 lipca 2020

Phoebe Bridgers - Stranger in the Alps (2017)




Nim zajmę się zapewne w przeciągu miesiąca, dwóch szczegółową analizą tegorocznego (dokładnie sprzed dwóch tygodni) albumu Phoebe Bridgers, wpierw naturalnie osadzę na stronach bloga osobistą opinię w temacie jej debiutu, który to jak zazwyczaj się dzieje kiedy dźwięki niekoniecznie oczywiste dla mojego gustu poznaję, odkryłem fartownym zbiegiem okoliczności. Internetowy profil tej utalentowanej młodej kobiety donosi określając gatunkową przynależność jej twórczości jako american indie rock, a tak się składa, że popowej niszy w taki sposób definiowanej jakoś szczególnie nie śledzę, więc tylko i wyłącznie od przypadku zależy, czy zaangażowana promocja wytwórni dotrze do mnie, czy też wartościowa sztuka przejdzie mi koło nosa. Nie wiem też czy jest Phoebe w miarę już w szerszym kontekście popularna, czy może jej osoba właśnie wkraczając z drugim longplay'em nadal w ogólnie rozumianym mainstreamowym przemyśle muzycznym jest niemal całkowicie anonimowa. Nie oglądam na co dzień oferty muzycznych stacji telewizyjnych, ani nawet z dobrodziejstwa fal radiowych w samochodzie nie korzystam, stąd mogę wyłącznie domniemać, nieco podpierając się tylko internetową wiedzą, że dziewczyna pewną rozpoznawalność już zyskała kręcąc sporo obrazków, ale ona zdaje się wyłącznie do względnej popularności w dość niszowych środowiskach alternatywnych ograniczona. A chciałoby się, by zamiast jednosezonowych gwiazdek opierających własną działalność na rozrywce dalekiej od sztuki, takie młode osobowości jak Phoebe Bridgers gościć miały okazję w nie tylko odtwarzaczach młodego pokolenia, ale także na półkach z kompaktami osób wiekowo znacznie dojrzalszych. W moim i jak jestem pewien także szanowanych krytyków muzycznych przekonaniu, dzięki Stranger in the Alps zasłużyła Kalifornijka na uznanie, bowiem zawartość nagranego przed prawie trzema laty debiutu znakomicie wpisuje się w autorski nurt muzyki szalenie emocjonalnej, w której przede wszystkim liczy się przekaz płynący prosto z serca, a w tekstach poddawane autopsji zostają osobiste autorki obserwacje i doświadczenia. Poza tym w sukurs ciekawym intymnym przemyśleniom idą znakomite aranżacje wykorzystanego prostego instrumentarium opartego na brzmieniach zazwyczaj akustycznych. Gdybym miał większe doświadczenie w znajomość nurtu w którym odnajduje się Phoebe, to oczywiście podrzuciłbym w tym miejscu kilka nazwisk artystów z którymi może być porównywana. Jednakowoż jak powyżej donosiłem nie mam koniecznego rozeznania, by w konkretnymi osobami podeprzeć ramy gatunkowe w jakich funkcjonuje i jedyne co może mi przychodzić w tej chwili do głowy, to skojarzenie płynące do korzeni poetyckiego folku, rozdającego całkiem wyraźnie karty w okolicach lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tyle że piosenki Phoebe posiadając podobny klimat znacznie mocniej idą w stronę wykorzystania potęgi współczesnego brzmienia, uwypuklającego liczne detale stanowiące istotny także walor jej twórczości. Przez co twórczość Amerykanki wspaniale uzupełnia mój osobisty katalog świetnych młodych solowych wokalistek w postaci Kovacs, Lorde, Bishop Briggs, Lany Del Rey, Susanne Sundfør, Chelsea Wolfe, czy mega obecnie znanej Billie Eillish o kolejny pierwiastek emocjonalnej muzycznej oryginalności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj