piątek, 3 lipca 2020

In the Woods... - Omnio (1997)




To już reguła, że na bieżąco łapę się na tym, iż pewien album którego odsłuch mnie jako świadomego słuchacza kształtował, liczy sobie często grubo ponad dwie dekady. Nie jestem wtedy, mimo powtarzalności zjawiska w stanie wciąż zrozumieć, gdzie te minione lata zgubione, bowiem Mariusz w duszy to przede wszystkim nadal ten sam muzyczny entuzjasta, tyle że jak metryka i kalendarz bezlitośnie uświadamia sporo cholera jasna starszy. ;) Nawiązanie na stronach bloga do Omnio In the Woods... wiąże się jak już donosiłem z obecną aktywnością tego projektu, ale akurat też z sentymentu właśnie. Nie pamiętam (nie w ogóle, tylko precyzyjnie), jaką drogą na półce w pokoju Mariusza pośród dziesiątek (pewnie setek innych) kaseta z Omnio wylądowała. Zakładam (trochę się przekomarzam :)), że miało to związek z pewnym magazynem muzycznym, do którego jak wtedy był zwyczaj (w czasach przedyoutube'owych dołączano składankę cd), a ja z wypiekami na pokrytej trądzikowymi wypryskami mordzie czaiłem, co to tam mi redaktorzy podsunęli. Były to numery dość niszowe, a zespoły w ten sposób promocję swojej roboty czyniły, docierając do potencjalnego fana. Tą drogą (jak już z pewnością ustaliłem!) zatem na ślad działalności In the Woods... trafiłem, a zdobycie taśmy z wówczas niezwykle inspirującą muzyką było początkiem niestety mimo że ekscytującej, to dość krótkiej przyjaźni. Omnio porwało mnie bez reszty, zniewoliło niemal dźwiękami o niespotykanej aurze, o charakterze progresywnej podróży przez atmosferyczne przestrzenie, gdzie nawet użyte dla urozmaicenia kobiece wokale posiadały niecodzienny sznyt, trzymając się względnie z daleka od nazbyt wysokich rejestrów. Ponadto główne wokalne linie autorstwa (Jan-Ovl.S.-TranceTH - kopiuj wklej bez odmiany), posiadały w sobie siłę oddziaływania oddanego rytuałowi nawiedzonego kapłana, a sam głos brzmieniem i tembrem wywoływał zwyczajnie uwielbiane przeze mnie ciary. Awangardowa na tamte czasy formuła muzyczna, która z wyobraźnią i dojrzałością korzystała z doświadczeń ówczesnej sceny klimatycznego black metalu i gotyckiego rocka o progresywnych inklinacjach, jak słyszę (a uszy mnie nie mylą!), także dzisiaj co uznaję za sukces gigantyczny nie zestarzała się jak mnóstwo albumów z tamtej epoki, które w tym samym morzu inspiracji pływały. Uznana wówczas w otwartym na eksperymenty metalowym światku za dzieło wiekopomne, ta epicka konstrukcja zbudowana z ogromnego talentu i świetnego warsztatu, na pewno pozostawiła we mnie znaczący ślad, lecz w kontekście kariery jej autorów stała się niestety może nie niespełnioną nadzieją, ale gwiazdą która efektownie rozbłysła i ku mojej rozpaczy zniknęła z nieboskłonu. Obecne próby jej wskrzeszenia jak donosiłem uznaję za niegodne zestawiania z Omnio, czy ostatnim jej kultowym tchnieniem w postaci Strange in Stereo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj