poniedziałek, 13 stycznia 2020

Motherless Brooklyn / Osierocony Brooklyn (2019) - Edward Norton




Z wielką wiarą, wbrew dość wstrzemięźliwym opiniom na zjawiskowe kino czekałem. Pokładałem w Osieroconym Brooklynie wielkie nadzieje, że obejrzę film, który przywoła ducha klasycznych opowieści osadzonych w urokliwej stylistyce noir. Ze wszech miar obraz stylowy, którego główną zaletą będzie klimat budowany poprzez wysmakowane kadry, leniwy ruch kamery oraz muzykę wychodzącą poza ramy tła i stanowiącą równoprawnego partnera wizualnej perfekcji i oczywiście wysoko wartościowej treści merytorycznej. Wychodząc z kina byłem niestety nieco rozczarowany, ale owe niespełnienie moich oczekiwań, wiąże się jak myślę nie ze słabą pracą wykonaną przez występującego tutaj w roli reżysera, scenarzysty i aktora Edwarda Nortona oraz specjalistów od ścieżki dźwiękowej, zdjęć, wreszcie scenografii. Mam takie pulsujące przekonanie, jako że odczucie nienasycenia mijało wprost proporcjonalnie do czasu jaki mijał od finałowych minut seansu, gdyż uświadomiłem sobie że poprzeczkę zawiesiłem niebotycznie wysoko, a przecież jak donosili krytycy nie było racjonalnych powodów by przy drugiej dopiero próbie reżyserskiej Nortona windować je tak życzeniowo wysoko. Tym samym, kiedy spuściłem nieco powietrza z balona potrzeb, dotarło do mnie, że oprócz nieco rozczarowującej banałami, a przede wszystkim przeładowanej wątkami fabuły wszystko, co związane z kreowaniem urokliwej atmosfery przygotowane zostało na wielce satysfakcjonującym poziomie warsztatowym i z idealnie gatunkowo spasowanym artyzmem. Skupiam się więc teraz, gdy czas na refleksję współdzielę z odsłuchem ścieżki dźwiękowej na tym, co zasadniczo nie tylko kręgosłupem tej opowieści, ale jej psychologiczną istotą i dramatyczną puentą. Przecież nawet jeśli historia rozbudowana została o przewidywalne, niekoniecznie błyskotliwe wątki polityczno-społeczne i gangsterskie, to jej centrum stanowi postać tytułowa (osierocony człowiek, nie miejsce), który funkcjonując na uboczu i przez charakter swojej tajemniczej wówczas dla medycyny przypadłości (tiki wraz z nerwicą natręctw) mierzy się wyzwaniami codzienności (Daily Battles). Postać której losy są dla Nortona pretekstem do przywołania najbardziej istotnych wartości w relacjach międzyludzkich oraz przypomnienia, jak ważna dla osób dotkniętych ułomnościami jest wiara w siebie, sklecona z trudem na podbudowie wiary w nich samych pokładanej przez osoby bliskie. Stąd nie traktuje Osieroconego Brooklynu jako typowej nostalgicznej opowieści kryminalnej, ani nawet romantycznego manifestu społeczno-politycznego, ale widzę w nim obraz korzystający wspaniale z doskonałej klasycznej jazzowej oprawy muzycznej i niewiele odbiegającej tylko od perfekcji dekoracji wizualnej, aby subtelnie moralizować i w duchu sentymentalnej przypowieści wzbudzać tęsknotę za światem analogowym.

P.S. Jeślibym niewystarczająco jasno przekonywał do seansu, dopiszę tylko jak ktoś trafnie ujął, że Osierocony Brooklyn urokliwie łączy w sobie wszystkie charakterystyczne motywy znane z Chinatown Polańskiego i Rain Mana Levinsona - a to chyba mocna rekomendacja. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj