piątek, 24 stycznia 2020

Vice (2018) - Adam McKay




Ze znacznym, bo chyba nawet rocznym poślizgiem projekcję kolejnego hitu Adama McKay'a zaliczyłem i zgodnie z oczekiwaniami z miejsca wpadłem w łapy kina, które z takim rozmachem i przytupem to u nas zapewne marzyłoby się kręcić niejakiemu Patrykowi Vedze. Taka sytuacja mimo wszystko biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe znaki na niebie i ziemi nie będzie miała miejsca, bo Vega to nie ta liga przecież obecnie, a i nawet jeśli Pan „reżyser” przez kolejne czterdzieści lat, aż do późnej emerytury by się łapczywie uczył i wiedzę na praktykę próbował przekładać, to nie bo nie i kropka – nie wierzę, nie uwierzę… bądźmy poważni. :) Adam McKay natomiast po raz drugi z rzędu kompletnie pozamiatał i po spektakularnym rozbiciu banku za sprawą Big Short, poszedł całkowicie zrozumiale za ciosem, by ponownie gruby kapitał zbijać. Jednak Vice nie jest przykładem aż tak skrajnie oczywistego wykorzystywania „zwycięskiego” szablonu jak mi się zdawać przed seansem mogło, bo myślę iż tym razem posiłkując się jedynie jego ogólnym rysem w postaci atrakcyjnego dla widza filmowego show, stworzył miast wyłącznie cholernie obfitej energetycznej porcji dobrej zabawy z daleką od akademickiego teoretyzowania gorzką puentą, całkiem poważny dramat, poniekąd jak mniemam pozornie tylko robiący wrażenie satyry. Z równie wysokim poziomem kunsztowności realizacyjnej, wraz z podobnie finezyjną budową struktury obraca się McKay wprost w świecie wielkiej amerykańskiej polityki, ostrym nożem krytyki filetując postać Dicka (przypominam Wacka po naszemu) Cheney’a – wykrawając konsekwentnie i starannie co bardziej atrakcyjne dla tempa i istotne dla puenty wątki z życia i cechy osobowościowe tytułowej postaci. To z pewnością musiała być bardzo wdzięczna dla McKay'a robota - nie próbując przecież zbytnio wznieść się ponad osobiste przekonania polityczne czy światopoglądowe przejechał się buldożerem nie po jednej li tylko ikonie Republikanów. Z satysfakcją na gębie i pewnie uciążliwą bezsilnością w duszy rozprawił się z ich niewyobrażalną hipokryzją i setką innych przywar immanentnych dla politycznych karierowiczów o konserwatywnych poglądach w gębie, a czystym cynizmie i demagogi w działaniach. Tym właśnie wysoko wydajnym paliwem napędził swój oryginalny pomysł narracyjny, serwując współczesną polityczną historię Ameryki ukazaną w kolorowych obrazkach, z soczystym komentarzem i edukacyjną też ambicją, by przede wszystkim nie wyśmiewać (co może tylko wściekłych radykałów z drugiego bieguna zirytowało), lecz odpowiedzialnie przestrzegać. Nie wpadł on w histerię, ani nie uległ bezpardonowemu krytykanctwu, mimo że jakakolwiek empatia dla Cheney’a jest tu wyłącznie incydentalna i wynikająca z ludzkiej wrażliwości, a nie wyrozumiałości. Stąd sobie tak myślę, że Vice to tylko ciut ponad standardowo kąśliwe ironiczne kino, będące właściwie z publicystycznym pazurem stworzoną błyskotliwą biografią z elementem celnej diagnozy choroby toczącej pewnie nie tylko amerykańską demokrację. Genialnie obsadzone (Bale, Adams, Carell, Rockwell i inni) i równie fantastycznie zagrane. Mimo że bardzo energetyczne, to mocno na jądrze tej ciemności skupione. Jak gdzieś pośród bardzo licznej reprezentacji tekstów w temacie Vice przeczytałem „szkoda, że w Polsce nie kręci się tak błyskotliwych filmów rozrachunkowych”. Może kiedyś jak już dorośniemy i nie wyłącznie przez pryzmat frekwencji w kinach spojrzymy? Żeby była jasność, nie pokładam na to nadziei w Panu Vedze – jak to wcześniej dałem do zrozumienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj