sobota, 18 stycznia 2020

AC/DC - Let There Be Rock (1977)




Przed kilkoma dniami zaledwie, popisywałem się tekstem w temacie najnowszego krążka epigonów legendy, czyli inaczej "pastwiłem" się na Boneshaker Airbourne i tam pozwoliłem sobie na kluczową uwagę, że jakby australijski klon australijskiej legendy bardziej poszedł w stronę sięgania po wysokie napięcie z krążków z czasów Bona Scotta, niźli zachłystywał się wyłącznie stylem z ejtisowego okresu działalności kapeli braci Young, to z pewnością ten niewątpliwy talent jaki jego członkowie posiadają mógłby eksplodować znacznie bardziej ekscytującymi dźwiękami. Tyle że nie miałem wtedy czasu i miejsca by dodać, iż jakby chłopaki się nie starali i jakby mocno nie zarzynali gitar, to po prostu nie mają na pokładzie klona Bona, więc w sumie to i tak wszystko na ch**. O tym jaka to przepaść już od startu genialnie pokazuje Let There Be Rock, czyli album który moim rówieśnikiem, a te dwie kosy w roczniku idealnie korespondują z jego charakterem. Nawet jeśli współczesne zabawy z gitarami spod znaku metalowego cięcia ostrych riffów potrafią upuścić znacznie więcej krwi, to nie posiadają takiej łobuzerskiej natury, bowiem w zasadzie skupione są na wystudiowanych pozach i niemal akademicko rozpisanych nutach zamieszczonych w uporządkowanych pięcioliniach. Zupełnie odmiennie od charakteru gry Agnusa i spółki, w której dusza, a nie techniczna masturbacja w pierwszym planie dominowała. Tu się kur** gra z łapy i piece rozgrzewa do czerwoności, a jak pomiędzy pioruny wciska się leniwego bluesa (Crapsody in Blue), to on nie smuci, tylko zrywa babeczkom biustonosze - taki w nim seksualny drive, chociaż nawet jedno słowo o numerku wprost nie pada. :) Jednak nie on i nie reszta z siedmiu kapitalnych otwieraczy jest tutaj hiper mega hiciorem. Nim evergreen tak tłuściutki jak jej bohaterka o rozmiarach tak nie modelowych jak możliwie największy koszmar całej branży modowej. Forty-two, thirty-nine, fifty-six i możesz powiedzieć, że nic jej nie brakuje! Sto procent kobiety, sto procent Rosie! "Burdelowy" hymn wszech czasów, który w wersji koncertowej po prostu doprowadza do masowego muzycznego orgazmu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj