środa, 8 stycznia 2020

Pan T. (2019) - Marcin Krzyształowicz




Już kilka miesięcy temu Pan T. zrobił konkretne zamieszanie, kiedy to pojawił się w konkursie głównym FPFF w Gdyni i zebrał entuzjastyczne opinie. Poza tym wokół samego tytułu narosło sporo kontrowersji i domniemanie zasadnicze powstało, sprowadzające się jak już wszyscy zainteresowani doskonale wiedzą, do wyraźnie dementowanych przez ekipę twórców podejrzeń o wzorowanie postaci tytułowej na Leopoldzie Tyrmandzie - jednej z najbardziej ekscentrycznych postaci polskiej literatury okresu realnego socjalizmu. Rozpętała się wówczas dość atrakcyjna dla dziennikarzy medialna zawierucha - powstały na tą okoliczność oczywiście, w międzyczasie promowane przez obozy zainteresowanych rozbudowane ekspertyzy, które miały tak poddawać w wątpliwość deklaracje producenta, jak i potwierdzać ową przypadkową zbieżność, wprost sprowadzającą się do korzystania przy budowaniu charakterystyki bohatera z inspiracji losami i biografiami kilkunastu barwnych osób z minionego okresu. Trudno jednak, nawet jeśli słynny Dziennik Tyrmanda nie jest cytowany słowo w słowo, nie dostrzegać licznych skojarzeń, więc nie próbując rozstrzygać gdzie leży większa część prawdy, należałoby spuścić nad całym zamieszaniem zasłonę milczenia i odnieść się mniej do interesów finansowych, a bardziej zająć się kwestią czy i co się w subiektywnym odczuciu Marcinowi Krzyształowiczowi udało. Pierwsze co na uznanie zasługuje i relatywnie ratuje finalny efekt, to dobór obsady i sama rola Pawła Wilczaka, który z tą trupio wychudzoną i niemal zero mimiczną twarzą kapitalnie wpisuje się od strony fizycznej w intrygującą specyfikę kreowanej postaci. Człowieka, który gustuje w kulturze zachodu, korzysta z uciech fizycznych i nosi się z klasą, świat oglądając zza modnych ciemnych okularów. Dysponującego wysokim intelektualnym potencjałem, słowa dobierającego starannie i budującego wokół siebie aurę tajemniczej artystowskiej ułudy, gdy jednocześnie zamiast bujać w obłokach, przez własną dumę i nonkonformizm cierpieć musi nędzę materialną, a jedyną szansą na zaspokojenie potrzeb żołądka jest udzielanie nisko płatnych korepetycji. W tych okolicznościach, w świecie młodego siermiężnego PRL-u człowieka odgrywającego rolę elementu wielce podejrzanego, bowiem mniej lub bardziej jawnie manifestującego lekceważący stosunek do nieskazitelnej władzy ludowej, stąd obserwowanego intensywnie i różnymi, często topornymi metodami nakłanianego do zdecydowanej zmiany frontu. Po drugie cała konstelacja postaci drugoplanowych robi wyśmienite wrażenie, a ich rola nie sprowadza się wyłącznie do kreowania tła pod „popisy” Wilczaka, który nawiasem mówiąc nie zaskakuje jakimś wybitnym dramatycznym warsztatem (bo takowym przecież przy całej sympatii nie dysponuje), tylko idealnie wchodzi w buty bohatera, będąc jak podejrzewam po prostu sobą. Dzięki czemu ten luz w grze i dystans w obyciu nie jest sztucznie nadymany i znakomicie uzupełnia się z genialnymi kreacjami Sebastiana Stankiewicza, Wojciecha Mecwaldowskiego, Marii Sobocińskiej, Jacka Braciaka i wreszcie nawet Jerzego Bończaka. Tym samym pięknie symetria zostaje zachowana między ekscentrycznym charakterologicznie światem literata i cholernie przecież z punktu widzenia motywacji reżysera ważkim dla przesłania, środowiskiem potwornie trudnej jego egzystencji. Sprowadzając esencję i puentę jak myślę, do także współcześnie wymagającego poświęceń praktykowania bezkompromisowej wolności w rzeczywistości śmierdzącej ogólną służalczością wobec godnego potępienia praktycznego wymiaru ideologii jakiej hołduje władza. Bez tej wyrazistej i w pełni przekonującej gry aktorskiej film Krzyształowicza byłby zapewne nie do końca udanym przedsięwzięciem, gdyż śmiem twierdzić, iż to właśnie w postaciach pełnych sugestywnego oddziaływania zawarta jest niemal cała sprawnie ironizująca i atrakcyjnie ilustracyjna prawda o miejscu, czasie i związanych z nimi niedogodnościach oraz wyzwaniach. Innymi słowy bez znaczonej pragmatyczną prawdą historyczną i psychologią rzetelną palety postaw i zachowań wszystkich bohaterów, Pan T. pozostałby tylko szarym szkicem, pozbawionym koniecznego głęboko wymownego wyrazu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj