piątek, 12 maja 2017

Life of Agony - A Place Where There's No More Pain (2017)




Pisząc o kolejnym studyjnym powrocie Life of Agony nie da się pominąć kontekstu, tym wszystkim współczesne losy formacji śledzącym oczywistego. Czy to jeszcze on, czy może to już ona za mikrofonem stoi? Sprawa jest złożona, nieograniczona jedynie do problemów personalnych natury tożsamościowej Keitha/Miny Caputo, ale powiązana silnie z deklarowanym lata temu zmęczeniem stylistyką w jakiej Life of Agony funkcjonowało, a dzisiaj przecież nie uległo na najnowszym albumie drastycznej zmianie. Te wahania zrozumiałe tylko i wyłącznie przez wzgląd na kobiecą zmienną naturę lidera/liderki, inaczej pisząc trudno trafić za babą, więc zamiast szukać wyjaśnień racjonalnych mądrzej będzie przejść do zawartości najnowszego longa, w poniższym ujęciu przez pryzmat dyskografii grupy. :) Zespół który na początku lat 90-tych już za sprawą debiutu w środowisku fanów emocjonalnego hard core'owego ciężaru stał się kultowy, później potwierdził swój status dwójką, by trzecim albumem, w kontrze do poprzedników uznanym zbyt miękkim, mocno podkopać swoją pozycję i zniknąć praktycznie na kolejnych kilka lat. Wrócił już w XXI wieku dobrze przyjętym albumem i zaraz za chwilę za sprawą między innymi psychologicznych problemów wokalisty zniknąć ponownie aż do teraz, kiedy to Keith Caputo, a obecnie Mina Caputo zatęskniła za rockowym pazurem, a efektem tej nagłej nostalgii najnowszy long na rynku. Dwanaście lat od ostatniego dotąd albumu minęło o zespole chyba większość zapomniała, a tu taka niespodzianka, podwójna ona bowiem, gdyż jest A Place Where There's No More Pain pozwolę sobie na odważne stwierdzenie jednym z najlepszych w karierze. Piszę tak uświadamiając zarazem, że nigdy wielkim fanem Brooklynczyków nie byłem a River Runs Red i Ugly, choć w miarę często słuchane ówcześnie to jednak nigdy do kategorii kultu u mnie nie awansowały. Później podobnie było, a dziś ważąc wszystkie wady i zalety muzyki grupy (chociaż świeżynka kręci zaskakująco intensywnie), to już teraz wiem ze radykalnie oblicza zespołu w moich oczach nie zmieni. Cieszą mnie podczas odsłuchu te rzężące i ostre numery podbite sporą chwytliwością, ale wciąż powraca podstawowy od zawsze zarzut względem kompozycji sygnowanych logiem Life of Agony - że pod tą powierzchnią nie ma drugiego dna, wszystko wyłożone jak na tacy, w pierwszym planie i mimo, iż w ucho wpada to szybciutko z niego się ulatnia. Cieszy fakt powrotu i forma, ale czy to coś na współczesnej scenie zjawiskowego, to już nie mam wątpliwości. Posłuchałem i jeszcze pewnie nie raz powrócę, napisałem o nim powyżej w miarę ciepło i wiem to z pewnością, że jak będę może kiedyś archiwizował uczucia względem wcześniejszych krążków, to linczował ich nie zamierzam, ale do osobistego Hall of Fame za cholerę nie zaproszę. Nie posiadają nagrania grupy tego czegoś, co by je naprawdę unikatowymi czyniło i nie wierzę by coś w przyszłości w tym temacie mogło się zmienić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj