Oj
wstydzę się, bardzo się wstydzę, że dopiero od niedawna w muzyce Deftones
prawdziwy geniusz widzę. :) Mam moralniaka, że swego czasu dość pobłażliwie na
fanów twórczości ekipy ze słonecznej Californii patrzyłem. Ślepy byłem, arogancko przekonany, że
nie ma takiej opcji, by grupa zrodzona z pierwszej fali skocznego nu metalu
mogła prezentować poziom kompozytorski zapewniający im długowieczność na
scenie, a własnym płytom zagwarantować status kultowy pośród szeroko rozumianej rockowej elity. Długo się przekonywałem do tych dźwięków, mocowałem z zawartością
kolejnych albumów, poznawanych już z odpowiednią starannością. Droga do w pełni świadomych
wniosków wymagająca była, dość wyboista i niepozbawiona ostrych zakrętów, przed którymi
wyhamowywałem, by odwagi stopniowo nabierać do pochłaniania kolejnych kilometrów
w tej zaskakująco jak się okazuje, wartościowej i poszerzającej horyzonty
podróży. Nie dalej jak lat kilka wstecz dawałem do zrozumienia, że jak Deftones
to dla mnie jedynie od Diamond Eyes się liczy, bo reszta mało apetyczna, wręcz odpychająca - by po tej deklaracji miesiąc po miesiącu systematycznie przesuwać granicę tolerancji i akceptacji
dla zespołu. Do tego momentu, w którym obecnie się znalazłem, kiedy w
dyskografii Deftones nie ma właściwie albumu, którego bym nie adorował szacunkiem podobnym klasyce i z zaangażowaniem bezkompromisowego neofity. Ducha tej muzyki odkryłem i systematycznie rozwijam umiejętność
dostrzegania w niej cech wartościowych muzycznie jak i pasjami doceniam pokłady emocji
zawarte we wrzaskach czy pomrukach absolutnie wyjątkowych wyłącznie dla Chino
Moreno. Bowiem co rzadko spotykane, siła tego surowego przekazu przede wszystkim tkwi w antyśpiewie wokalisty, który postękiwaniem, pojękiwaniem na zmianę z wrzaskiem smaga słuchacza i w rodzaj hipnozy wprowadza. Formy dźwiękowe sączące ograniczoną chwytliwość, produkowane przez instrumentalistów wtedy tężeją i
poczynają oblepiać zwoje rozedrganą, gęstą substancją. Kąśliwe kaskady zapalczywie
atakują narząd słuchu, piętrzą się i zazębiają, pędu przez czterdzieści jeden minut absolutnie nie wytracając - więcej, one siejąc ustawiczny
ferment, burząc standardowe postrzeganie harmonii, same swój własny,
niestandardowy komponent melodyjny konstruują i jego energię w paliwo
przetwarzają. Wgryzałem się w Around the Fur uparcie i finalnie
oświadczam, że czas ten nie został zmitrężony. To praca, która dobrą inwestycją
się okazała, bo nobilitowała grupę w moich oczach do miana czołowej ekipy pośród tych
najbardziej kultowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz