Zawsze mam dystans do wszelkich
kinowych kontynuacji, bowiem wiążą się z obawą oczywistą czy ona poziomem
dorówna pierwowzorowi. Moje zaniepokojenie w takich sytuacjach uzasadnione, gdyż druzgocąca większość nie
jest w stanie konkurować z oryginałami, a częstokroć jest jedynie skokiem na
kasę przez pryzmat koniunktury, bądź sentymentu. Kultem obrósł
Trainspotting i wyniósł Danny'ego Boyle'a do pozycji czołowego reżysera
europejskiego, powiązanego z amerykańskim przemysłem filmowym. Teraz z
określonym już wysokim statusem w branży wrócił do tematu i zaryzykował. Nawet jeśli przez większość seansu dominuje nostalgia, a prawdziwie elektryzujące fragmenty są rzadkością, to i tak jest niezła zabawa, rwane tempo i osobliwe poczucie humoru. Są i to najważniejsze czterej pojebańcy
teraz w średnim wieku, a w ich wykonaniu rzeczy, które nobliwym Panom grubo po czterdziestce raczej robić nie wypada. Płynie z ekranu słowotok, slang i niezrozumiały akcent, jak i notuję programowo obleśne "ornamenty", bo wymiociny i seks analny w odwrotnej konfiguracji mogą
odruchy zwrotne wywołać. Typki znów spierdalają w rytm skocznego znajomego
numeru, kręcą dochodowe wałki i ze swoimi uzależnieniami się zmagają. Stracił się jednak
rzecz jasna frustracki klimat, młodzieńcza pasja i efekt pierwszego starcia widza z pomysłem. Mimo że teledyskowe ujęcia dominują, w
ogóle montaż jest świetny, to nie robią one oczywiście nokautującego wrażenia, bo wiem że to już widziałem i zapomnieć jakie to niegdyś szokujące było nie jest możliwe. Udała się jednak (jakby cholernie nie być zrzędliwym) pomimo kilku wpadek, tudzież świadomych zbyt dalekich sentymentalnych wycieczek Boyle'owi sztuczka z
zabawą w odgrzewane kotlety we współczesnej odsłonie, na tyle by bez opierania się na
sympatii uznać T2 za przyzwoitą robotę. Zaznaczę jednak stanowczo, iż więcej jednak powrotów do tego tematu sobie
nie życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz