wtorek, 6 czerwca 2017

Clutch - From Beale Street to Oblivion (2007)




Jest początek czerwca 2017-ego roku, czyli za zaledwie kilka dni oczekuję kapitalnej sztuki zagranej przez amerykanów w Katowickim Mega Clubie. Jak szacunek dla wyczekiwanego bandu nakazuje, należy przed gigiem odpowiednio merytorycznie się przygotować, czyli intensywny przegląd dyskografii uczynić. Akurat w przypadku Clutch ograniczam ją przede wszystkim do studyjnych nagrań od Blast Tyrant w górę i od razu zauważam zerkając na autorskiego bloga, że akurat From Beale Street to Oblivion tekstem jeszcze nie został na jego łamach uhonorowany. Wpisałem się zatem przez przypadek w niechlubną tradycję ignorowania tego krążka, bo jak dostrzegłem robiąc przegląd magazynów muzycznych sprzed lat, gdy krążek w 2007 roku ujrzał światło dzienne niewiele w prasie wzmianek o tym fakcie zaistniało. Trudno zrozumieć, dlaczego ówcześnie tak znakomity przecież efekt pracy ekipy Neila Fallona został zmarginalizowany. Może się mylę, może tylko nie dysponuję tymi polskojęzycznymi tytułami, w których o płycie i to zapewne wyłącznie w ciepłym tonie pisano. Niemniej jednak dziwi, że kapitalna kontynuacja dobrej passy po Blast Tyrant i Robot Hive/Exodus głośniejszym echem w branży się nie odbiła. Zresztą zespół o takim potencjale i jakości wybornej zasługiwać powinien na status mega gwiazdy, miast sprzedawać w stosunku do elity popowej śladowe ilości krążków i prezentować swój doskonały funkujący blues rock w przybytkach pokroju zaniedbanego Mega Clubu. To jest rzecz oczywista, temat na obszerniejsze analizy dotyczące miejsca pierwotnego rockowego grania w ogólnie rozumianej pop kulturze oraz gustów, o których trafione przekonanie rzecze – "... się nie dyskutuje.". Dla mnie, bynajmniej nie totalnego odszczepieńca, ale z pewnością osobnika o preferencjach estetycznych różnych od miłościwie w mainstreamie panujących, Clutch to synonim szczerości działań i zachowań biegunowo odmiennych od "celebryckich". Idealny także przykład na zbudowanie z elementów może oczywistych, często już wyeksploatowanych (triada - hard rock, blues, funky), hybrydy jedynej w swoim rodzaju i z miejsca jednoznacznie z dobrą, bezpretensjonalną muzą kojarzonych. Natomiast sam From Beale Street to Oblivion jako top reprezentacyjny, mieści w sobie w idealnych proporcjach wszelkie znamiona charakterystycznej muzycznej maniery zespołu. Od dynamicznych rockerów w postaci otwierającego You Can’t Stop Progress i startującego zaraz za nim z równą mocą Power Play, czy One Eye $, poprzez hiciory w rodzaju mega nośnego The Devil & Me, White’s Ferry wyrastającego z natchnionego brzdąkania, przechodzącego w energetyczny trip i kończąc klimatem z początku. Krew pod ciśnieniem tłoczą i bioderka do podrygiwania zachęcają takie cacuszka jak pulsujący znakomicie Electric Worry, Rapture of Riddley Walker, względnie Opossum Minister i rewelacyjny (ukłony po raz kolejny) Mr. Shiny Cadillackness. Nie ma miejsca na słabsze momenty, nie doświadczam obniżki formy w tym idealnym konglomeracie rytmu, melodii i ciężaru. Wybieram się zatem jak na wstępie wspomniałem do stolicy Górnego Śląska z ogromnymi oczekiwaniami, by w post przemysłowym otoczeniu poczuć atmosferę wyśmienicie rozbujanego amerykańskiego blues/rocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj