Jest
początek czerwca 2017-ego roku, czyli za zaledwie kilka dni oczekuję kapitalnej
sztuki zagranej przez amerykanów w Katowickim Mega Clubie. Jak szacunek dla wyczekiwanego
bandu nakazuje, należy przed gigiem odpowiednio merytorycznie się przygotować,
czyli intensywny przegląd dyskografii uczynić. Akurat w przypadku Clutch
ograniczam ją przede wszystkim do studyjnych nagrań od Blast Tyrant w górę i od razu
zauważam zerkając na autorskiego bloga, że akurat From Beale Street to
Oblivion tekstem jeszcze nie został na jego łamach uhonorowany. Wpisałem się zatem przez przypadek w
niechlubną tradycję ignorowania tego krążka, bo jak dostrzegłem robiąc przegląd
magazynów muzycznych sprzed lat, gdy krążek w 2007 roku ujrzał światło dzienne
niewiele w prasie wzmianek o tym fakcie zaistniało. Trudno zrozumieć, dlaczego
ówcześnie tak znakomity przecież efekt pracy ekipy Neila Fallona został zmarginalizowany. Może się mylę, może tylko nie dysponuję tymi polskojęzycznymi tytułami, w których
o płycie i to zapewne wyłącznie w ciepłym tonie pisano. Niemniej jednak dziwi,
że kapitalna kontynuacja dobrej passy po Blast Tyrant i Robot Hive/Exodus głośniejszym echem
w branży się nie odbiła. Zresztą zespół o takim potencjale i jakości wybornej zasługiwać
powinien na status mega gwiazdy, miast sprzedawać w stosunku do elity popowej
śladowe ilości krążków i prezentować swój doskonały funkujący blues rock w
przybytkach pokroju zaniedbanego Mega Clubu. To jest rzecz oczywista, temat na
obszerniejsze analizy dotyczące miejsca pierwotnego rockowego grania w ogólnie rozumianej
pop kulturze oraz gustów, o których trafione przekonanie rzecze – "... się nie
dyskutuje.". Dla mnie, bynajmniej nie totalnego odszczepieńca, ale z pewnością
osobnika o preferencjach estetycznych różnych od miłościwie w mainstreamie panujących, Clutch to
synonim szczerości działań i zachowań biegunowo odmiennych od "celebryckich". Idealny
także przykład na zbudowanie z elementów może oczywistych, często już wyeksploatowanych (triada - hard rock,
blues, funky), hybrydy jedynej w swoim rodzaju i z miejsca jednoznacznie z dobrą, bezpretensjonalną muzą kojarzonych.
Natomiast sam From Beale Street to Oblivion jako top reprezentacyjny, mieści w
sobie w idealnych proporcjach wszelkie znamiona charakterystycznej muzycznej
maniery zespołu. Od dynamicznych rockerów w postaci otwierającego You Can’t
Stop Progress i startującego zaraz za nim z równą mocą Power Play, czy One Eye
$, poprzez hiciory w rodzaju mega nośnego The Devil & Me, White’s Ferry
wyrastającego z natchnionego brzdąkania, przechodzącego w energetyczny trip i kończąc
klimatem z początku. Krew pod ciśnieniem tłoczą i bioderka do podrygiwania
zachęcają takie cacuszka jak pulsujący znakomicie Electric Worry, Rapture of
Riddley Walker, względnie Opossum Minister i rewelacyjny (ukłony po raz kolejny)
Mr. Shiny Cadillackness. Nie ma
miejsca na słabsze momenty, nie doświadczam obniżki formy w tym idealnym konglomeracie rytmu, melodii i ciężaru. Wybieram się
zatem jak na wstępie wspomniałem do stolicy Górnego Śląska z ogromnymi oczekiwaniami, by w post przemysłowym
otoczeniu poczuć atmosferę wyśmienicie rozbujanego amerykańskiego blues/rocka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz