wtorek, 4 kwietnia 2023

White Squall / Sztorm (1996) - Ridley Scott

 

Jeden z mniej głośnych filmów Ridley’a Scotta. Coby dobrego o nim nie napisać, a na co jako porządna produkcja zasługuje, nie odniósł jeśli dobrze pamiętam jakiegoś gigantycznego sukcesu kasowego, ani nie zdobył wyróżniającego się uznania zawodowej krytyki, pomimo i dlatego, iż to tylko kawał porządnie, lecz nie więcej niż poprawnie (w sensie schematycznie) przygotowanego kina przygodowego osadzonego w tle i kontekście wydarzeń historycznych lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zaczyna się lajtowo, ale i intrygująco od młodzieńczej ochoty na przeżycie romantycznej przygody, dalej podąża szlakiem ważnych życiowych banałów i rozwija się w momencie kulminacji wręcz niczym rasowy dramat katastroficzny, by zakończyć jako wzrusz bez pełnego happy endu, gęsto podlanego jankeskim patosem. Życie w sumie podobno jego dramatyczny scenariusz napisało, lecz trudno by przypuszczać, że na potrzeby widowiska fundamentu historii nie podkręcono. Bowiem - tutaj podkreślam stanowczo i być może powtarzam się - nie patrzcie mili moi nigdy na kino fabularne jak na dokument, tym bardziej zeznanie w sądzie z ręką na sercu składane, gdyż nikt nie przysięga w kinie mówić prawdy, całej prawdy i tylko prawdy, a jedynie obiecuje przeżycie emocjonalne i ma obowiązek wykorzystać większość dostępnych metod i narzędzi, które je zagwarantują! Dlatego najczęściej wybaczam świadome działania w kierunku poszukiwania dla filmu języka uniwersalnego, większą grupę widzów przyciągającego, kiedy wszystko warsztatowo się klei i nie ma powodu aby twórcom amatorszczyznę zarzucać, a White Squall, znaczy szkwał biały technicznie został znakomicie zrealizowany i widać że wyzwań w pracy było sporo, bo warunki na morzu trudno nazwać komfortowym studiem. Nawet jeśli naturalnie część zdjęć zrealizowana w warunkach „laboratoryjnych” (widać, ale nie mam z tym problemu), to z rozmachem i mocnym akcentem roli speców od wszelkich zabawek wprawiających scenografię w ruch i całkiem realistycznie wykorzystujących makiety. Podobała mi się poza tym jeszcze popisówka Jeffa Bridgesa i partnerujący mu przystojni młodzieńcy radę dali, choć chyba żaden z nich nie posiadał takiej iskry aktorskiej w sobie, aby tutaj skraść show Bridgesowi, a w przyszłości wybić się w zawodzie. Podsumowując dobre to było lata temu i nieźle się starzeje, także jako autentyczna lekcja życia - męskiego dorastania w grupie rówieśniczej i stawania oko w oko z wyzwaniami, walcząc nie tylko z żywiołem natury, ale i ludzkimi ambicjami oraz namiętnościami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj