wtorek, 6 stycznia 2015

AC/DC - Rock or Bust (2014)




AC/DC nowy album wydaje, czyli wszyscy na baczność i zagryzamy nerwowo pazury, wiedząc jednocześnie, czego można się spodziewać po długowiecznej legendzie. Oni grając od lat umownie rzecz biorąc to samo, u schyłku kariery przecież rewolucji nie przeprowadzą. I tego oczywiście nie czynią, na swoim kolejnym albumie umieszczając pełen klasyczny wachlarz wszystkich patentów, jakich od zarania używają. Brian Johnson skrzeczy w swoim firmowym stylu, Phil Rudd nabija toporne rytmy, a Angus wiosłuje tak jak on tylko potrafi, czarując finezją i polotem w obrębie na wszelkie już sposoby wyeksploatowanej formuły. Bo ten gość nie potrzebuje szczególnej, ponadnormatywnej technicznej biegłości, nowoczesnych fajerwerków, by wszystkich wokoło porywać. Bierze gitarę w łapy i gra, a magia sześciu strun jedynego w swoim rodzaju wymiaru nabiera. I to by było na tyle, gdyby dwie ważkie kwestie nie miały istotnego wpływu na efekt końcowy tej już siedemnastej (jeśli trafnie zliczyłem) studyjnej płyty. Pierwsza, może o mniejszym kalibrze, ale dla mnie swoją negatywną właściwość posiadająca. Okładka, tak kiczowata, gdzie tam, ona chujowa tak, że więcej nie chce mi się o niej tu pisać. Druga to czas trwania, czyli niewiele ponad trzydzieści minut - to zdecydowanie za mało. Jedenaście numerów przelatuje zbyt szybko i do tego z wyraźnym poczuciem jednostajnego wymiaru wszystkich kompozycji. Jest w umiarkowanym tempie, bez momentu kulminacyjnego, czy prób przełamania chociaż odrobinę tego schematu. Brakuje tu jednej, czy dwóch prób zagrania klasycznego mozolnego bluesa, takiego po części nawet improwizowanego, pełnego luzu i spontaniczności, który wpuściłyby trochę powietrza do programu płyty. Nabiłby czas trwania o kwadrans i uczynił Rock Or Bust pełnoprawnym następcą Black Ice, bo teraz on tylko takim suplementem do poprzedniego wydawnictwa się wydaje - zbiorem numerów, które nie zmieściły się na "czarnym lodzie". Chyba że na końcowym produkcie swoje piętno odcisnęła wieść o chorobie Malcolma, którego gry tutaj już niestety zabrakło. Jakby ekipa AC/DC w tym przełomowym momencie impet straciła, inspiracji by brakło, a zdrowie przyjaciela naturalnie priorytetem w stosunku do komponowania się stało. Coś jest na rzeczy, a mnie spekulowanie pozostało do momentu aż powód okrojenia czasowego najnowszej produkcji się wyjaśni. Niestety mimo, że numery poziom jako osobne rozdziały trzymają to już w układzie albumu tak do końca rady nie dają. To powód, który nie pozwala mi patrzeć na Rock Or Bust inaczej jak na solidny materiał bez tej iskry, co o wyjątkowości by przesądzała. Naprawdę żałuję, że w bardziej entuzjastycznym tonie o niej nie mogę się wypowiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj