Z góry deklaruje niemal
bezkrytyczne uwielbienie dla twórczości Davida O. Russella, tej akurat z kilku ostatnich
lat. Tak od majstersztyku o braterskich relacjach pięściarzy, czyli
mistrzowskiej kreacji przede wszystkim Christiana Bale’a, każda kolejna
produkcja bez wyjątku na poziomie najwyższym była przeze mnie klasyfikowana.
Nie ukrywam i świadom jestem, iż w tym momencie do jednostek nielicznych się
zaliczam, gdy stwierdzę, że Joy to także kawał świetnego kina. To moja do bólu
subiektywna opinia podpierana nie tylko słabością do stylu Russella ale także
fundamentalnymi walorami jakie w najnowszej produkcji dostrzegam. Na pierwszym
miejscu stawiam pomysł ubrania banalnej historii w stylu „od pucybuta do
milionera” w zgrabnie przerysowaną, sprytnie stylizowaną formę, gdzie jaskrawe,
wyraziste postaci chwilami niemal w specyficznej manierze Tima Burtona się
odnajdują (patrz: matka i macocha). :) Po drugie obraz toksycznej rodziny, w
której funkcjonowaniu jak w zwierciadle odbite frustracje ich członków,
marzenia poległe w zderzeniu z codziennymi szarymi realiami, poobijane dusze i zwichrowane
osobowości - chociaż hmmm... osobliwego ciepła w niej to nie brakuje. I po trzecie aktorskie kreacje ekranowych weteranów: Isabell
Rossellini, Virginii Madsen i Roberta de Niro wspomaganych etatowymi
najemnikami Russella w osobach Jennifer Lawrence i Bradley’a Coopera. Co ciekawe
tutaj w konwencji tragikomedii odnajdujących się wyśmienicie, co przy
nienaturalnym przerysowaniu fabuły i bohaterów tak łatwe nie było. Przeszarżowanie
mogło stać się gwoździem do trumny, powodem niezrozumienia i zbytniej
krytycznej oceny tej produkcji. Tyle, że to tylko moje domysły, próba
spojrzenia na Joy z perspektywy publiczność nastawionej sceptycznie, bowiem
osobiście w żadnym stopniu nie odczułem przekroczenia płynnej granicy między
zamierzoną groteską, a niezamierzoną śmiesznością. Przyznaje uczciwie, że widzę
także ten minus, co chóralnie podkreślany, a sprowadzony do stwierdzenia, że
takich historii to na pęczki już było i Amerykański sen spełniony po wielekroć
według szablonowego schematu konesera kina (a takich w necie to zatrzęsienie)
nie może zachwycić. Mnie akurat oczarował, bo właśnie z przymrużeniem oka i
jednocześnie dojrzale został potraktowany. W splocie konwencji baśniowej i
twardych realiów osadzony niby telewizyjny nieznośnie trywialny tasiemiec
telenowelą nazywany. Tylko w założeniach scenariusza takiej gatunkowej miernoty
bezkrytycznie przeszedłby pomysł zbudowania filarów imperium na mopie i tylko
na szkoleniu trenerów personalnych motywujących naiwnych życiowych nieudaczników
mógłbym usłyszeć frazesy o chwytaniu marzeń i wykorzystywaniu własnej wyjątkowości.
Jak się okazuje życie także pisze te najbardziej niewiarygodne historie i
pozwala dzięki wytrwałości i kreatywności osiągnąć sukces. Bardzo przebiegle spostrzegł to Russell.
P.S. Na marginesie jeszcze jedna
mądrość wypocona mi się nasuwa. Mianowicie handel, ta gigantycznie naciągana
machina promocji to taki cyrk, w którym najzabawniejszy jest klient, bo cieszy
się kiedy błaznem zostaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz