Brian Helgeland to nie Scorsese, Coppola czy inny De
Palma i chwała mu za to, że nie próbował mierzyć się „na poważnie” z mistrzami
kina gangsterskiego, tylko zamiast stanąć do nierównej konfrontacji sprytnie
ustawił autentyczną opowieść o braciach Kray w nieco groteskowej formule. Bo
jak inaczej nazwać przejaskrawienie do rozmiarów niemal karykaturalnych
psychola Ronniego i jak potraktować sceny rozrób, bijatyk przypominające
bardziej komiksową czy animowaną formułę okładania się po pyskach. :) Podobnie
sprawa wygląda od strony scenografii, gdzie ulice, domy, wnętrza czy nawet
pojazdy są do przesady wymuskane i bardziej przypominają swym charakterem
amerykańskie przedmieścia niż robotnicze dzielnice angielskiej stolicy.
Stylizacja wzięła górę nad autentyzmem i dotrzymała przyznaje kroku założeniom
scenariusza. Do zakładanych zamierzeń twórców idealnie dostosowali się także
aktorzy zarówno drugiego jak i pierwszego planu, a podwójna kreacja Toma
Hardy’ego stała się wisienką na tym apetycznym torcie. I jedynie dramatyczne
okoliczności działalności braci Kray i ich ofiary zakłócają ten poniekąd
sielankowy obraz gangsterskiej profesji. Tyle że patrząc przez pryzmat
brytyjskiej czarnej komedii taka nienaturalna symbioza zdaje się być
usprawiedliwiona. Bez typowej wyspiarskiej ironii pewnie nie byłaby to tak przednia rozrywka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz