poniedziałek, 10 marca 2014

Coma - Live (2010)




Coma dosyć niewdzięcznym obiektem zainteresowania czy więcej fascynacji się jawi, bowiem oto ma zarówno zagorzałych, ślepo niemal wpatrzonych fanów jak i równocześnie jest wyszydzana przez bezwzględnych hejterów czy elitarnych znawców muzyki niepopularnej. I jak tu publicznie pokazać się w koszulce z ich logo, kiedy to jawnie od pupilków tak zwanej gimbazy są zwymyślani. Ja tam ich t-shirtu nie posiadam ale kilkukrotnie dane mi było na ich koncert zawitać i przyznać muszę, że świetne kameralne widowiska to były. Poryczałem sobie z Rogucem w towarzystwie sporego przekroju wiekowego i jakiegoś poczucia uczestnictwa w szczeniackim spędzie nie miałem. Mniejsza o to - myślę, że zwyczajnie sporych rozmiarów to nadmuchany balon zawiści i zazdrości tworzy taki klimat wokół grupy. Dodatkowym bodźcem do tych radykalnych sądów jest specyficzna literacka maniera Piotra Roguckiego, pełna trudno definiowalnych metafor czy alegorii, a w skrajnych opiniach pospolitej grafomanii. Mnie ta często niezrozumiała żonglerka słowem nie drażni, ani nie zachwyca - jest sprawnie skonstruowanym zlepkiem buntowniczych nastrojów, gorzkich życiowych przemyśleń czy trafnych obserwacji suto podlanych poetyckim zacięciem autora. Takim kompromisem pomiędzy filozofującą zawartością merytoryczną, a chwytliwym brzmieniem samych użytych określeń. Muzycznie natomiast zawsze jest z polotem, pomysłem, znajomością kompozytorskiego rzemiosła i aranżacyjnym szlifem pełnym subtelnych smaczków czy oszczędnie, powoli rozwijanych atrakcyjnych tematów z linią basu i gitary na pierwszym froncie. I wszystko o czym tu już chwile truje odnajduje w zapisie tego warszawskiego gigu, plus arsenał wszelkich środków audiowizualnych charakterystycznych dla produkcji koncertowych. Ciekawa (szczególnie na otwarcie, kapitalny pomysł z tą kamienicą) nieco spartańska scenografia, poprawne światła, solidne brzmienie oraz naturalnie spore zaangażowanie i biegłość instrumentalistów, dowodzone pozbawioną płaskiej żenady konferansjerką wokalisty. Nie da się ukryć kto tu jest centrum projektu, Rogucki daje to do zrozumienia każdym gestem, wspieranym wyjątkową ekspresją i możliwościami barwy głosu. Ja przynajmniej w kilku momentach zupełnie dałem się porwać interpretacyjnemu majstersztykowi takich kompozycji jak Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków  czy rozimporowizowanej brzmieniowo pieśni o Zbyszku - koledze z wojska. Jak ktoś lubi Come to nie będzie w żadnym stopniu rozczarowany, natomiast pospolici malkontenci czy celujący w sztukę wysokich, nadętych lotów, taką poprzeginaną, gdzie forma przerasta treść, wyprzedza swą niezrozumiałością oczekiwania i jest taka intelektualnie niedościgniona nawet nie spróbują, a swoje będą pieprzyć. Tak już jest i trudno, ja tego nie zmienię i nie zamierzam nikogo namawiać, pozwalam każdemu by swoją przestrzeń artystycznie według własnych preferencji zagospodarowywał, a jak ma ochotę pojęczeć, pożalić się czy nawet opluwać to niech to robi, byleby merytorycznie. :) Dla mnie nie ulega wątpliwości, że w rockowym mainstreamie, tym gdzie wyżej cenione walory muzyczne, czy emocjonalna wrażliwość od jedynie finansowych perspektyw i sztucznie kreowanej fałszywej fasady, w naszym grajdołku nie mają sobie równych. To wyjątkowa jakby nie być w zdrowy sposób krytycznym wobec ich twórczości grupa, dla mnie równie ważna w polskiej muzyce popularnej jak swojego czasu ekipa Kasi Nosowskiej. Może to daleko idący osąd, jednako gdzieś tam słuchając ich płyt, podskórnie na myśl mi przychodzi ewolucja stylistyczna i zawartość liryczna jaką albumy Hey posiadały. Chuj z tym niech mnie od mentalnego gimnazjalisty wyzywają! :) Pojadę teraz klasycznie obciachowym Michałem Wiśniewskim - chociaż jestem sobą, znaczy jestem jaki jestem! :) ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj