piątek, 21 kwietnia 2017

Blues Pills - Lady in Gold (2016)




Ze sporym opóźnieniem przesłuchałem dwójkę Blues Pills, zapewne od lat zdystansowany od niemal wszystkich kobitek za mikrofonem. Jednak ileż to można ignorować dobry trend, kiedy to Panie błyszczą kapitalnymi wokalizami! :) Pozwoliłem akurat już jakiś czas temu na wtargnięcie do mojego muzycznego (niemal wyłącznie męskiego) świata Mlny Parsonz, znakomitego głosu Royal Thunder, ostatnio także młodziutkiej belgijce śpiewającej w Black Mirrors, w końcu po części także charyzmatycznej Alison Mosshart w konfiguracji z Jackiem Whitem i jeszcze z pełnym impetem babeczce współpracującej między innymi z Buzzem Osbornem w Crystal Fairy. Do tej elity dodam również Beth Hart, Susanne Sundfør, zjawiskową Lorde, od czasu do czasu obowiązkowo legendarną już Amy Winehouse oraz do momentu wydania ostatniej rozczarowującej płyty największą chyba obecnie gwiazdę żeńskiego wokalu, czyli Adele. Idąc wiec za ciosem po sforsowaniu nonsensownej przecież blokady dopuszczam także Blues Pills i kapitalny głos Elin Larsson. Toż to czysta perfekcja, więcej mainstream jak się patrzy gdyby postanowiła solową karierę rozpocząć. W takim I Felt a Change, a jeszcze bardziej Gone So Long jej popisy postawię na równi ze wspomnianą znakomitą Beth Hart, a sam ten numer mógłby z powodzeniem znaleźć się którejś z płyt Amerykanki, a może i nawet 19 lub 21 divy Adele. Ta dziewczyna na froncie to ogromna zaleta Blues Pills, niezaprzeczalny atut, że kogoś tak rewelacyjnego za mikrofonem szwedzka retro rockowa kapela posiada, ale i trochę ich przekleństwo, bowiem to zawodowe brzmienie jej strun głosowych, na równi bluesowe jak i mocno podbarwione soulem, wymusza na kompozycjach większą przebojowość. Bo jak takiego potencjału nie wykorzystać i na wzrost popularności takiego waloru nie przeliczyć. Stąd mam wrażenie, iż ten znaczny jednak wciąż przez dobry gust kontrolowany dryf od sentymentalnego bluesa w stronę często szlachetnego soulu, względnie funkującego R&B ma swoje uzasadnienie. Teraz na Lady in Gold to zespól jak mniemam z krwi i kości hipisowski, który w polskich warunkach z Breakoutem takiemu jeszcze zielonemu "znawcy" się kojarzy, a sięgając za ocean myśli jego biegną w stronę Jefferson Airplane. Pewnie się mylę i te ostatnie porównania mocno chybione, jednak nie zmienia to faktu, że jakbym więcej o scenie z przeszłości wiedział to do największych i najlepszych (tak nie zawsze są to synonimy) bym ich porównał. Tworzą fantastyczne przeboje i pomimo, iż one bardzo chciałyby popularność większą od tej standardowej dla współczesnego retro rocka zdobyć, to czuć tutaj że przede wszystkim szczerość i potrzeba wewnętrzna pisania takiej właśnie nieco wypolerowanej muzyki ekipą z pierwotnie Örebro kierowała. To im w duszy śpiewa i naturalnie tą drogą podążają, mają bezspornie papiery na zapamiętywalne granie i duszę niezbrukaną chyba nadal gorączką kolekcjonowania złotych płyt przygotowywanych dla masowego odbiorcy. Nie martwię się jednak na razie, że zagubią się w pogoni za sławą, że ulegną iluzji makiawelicznego splendoru, wszelkim czającym się merkantylnym pokusom i podporządkują kiczowatym potrzebom komercji. Póki nimi hipisowska natura kieruje zbłądzić ku miałkości zapewne im się nie zdarzy. :) Oby!

P.S. Asekuracyjnie jeszcze raz podkreślę, że powyżej znajdujące się porównanie do Breakoutu i może odrobinę mniej do Jefferson Airplane należy traktować jako żart świadomy, który także obrazuje dystans jaki amatorski recenzent posiada do swojej wciąż jeszcze ograniczonej wiedzy o czasach kiedy praprzodkowie podobnych Blues Pills formacji swoje perełki nagrywali. Nie jestem emerytem by pamiętać przełom lat 60/70-tych i na bieżąco, na żywca obserwować scenę rockową i jej burzliwą ewolucję. Dodatkowo tak wiele na dzisiejszej scenie i tak dobrze się dzieję, że naturalnie brak czasu by klasykę  sprzed lat detalicznie odkrywać. Poza tym przecież każdy nawet mało kumaty fan słyszy, że taki wspominany Go So Long ma potencjał by z powodzeniem przygody agenta 007 firmować, a nie wyobrażam sobie by któryś z mnie znanych numerów ekipy dowodzonej przez Tadeusza Nalepę mógłby stylistycznie w tej roli się odnaleźć. Nieco inaczej ta sytuacja wygląda z Jefferson Airplane, ale tak jak napisałem skojarzenia z amerykańską hipisowską legendą nie są aż tak bardzo nietrafione. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj