czwartek, 17 listopada 2016

Hacksaw Ridge / Przełęcz ocalonych (2016) - Mel Gibson




Mam świadomość, że Mel Gibson niemal zatopił mnie w morzu patosu i religijnego mesjanizmu, ale byłbym nieuczciwy gdybym nie przyznał, że pomimo zakładanego własnego uodpornienia na potężną siłę epatowania pomnikowością, to akurat fragmentami poddałem się jego oddziaływaniu. Doceniam także rzemiosło reżyserskie Gibsona i smykałkę do kręcenia rozbuchanych epopei, która obecnie może się równać tej jaką prezentują legendarni Steven Spielberg i Robert Zemeckis. Jednocześnie z przykrością stwierdzam, iż odczuwam zatracenie gibsonowskiego stylu tak kapitalnie uwypuklonego w genialnym Apocalypto, na rzecz typowej hollywoodzkiej maniery. Ponadto, co najważniejsze szacunek dla bohaterów, którzy swe zdrowie i życie poświęcali nakazuje odrobinę krytyczne zapędy powściągnąć, stąd ważąc zalety i wady wykażę się wyrozumiałością. Uwagę zwrócę wyłącznie w stronę jednej cechy Hacksaw Ridge, która istotnie wpływała na potrzebę wyrażania mimiką zdegustowania podczas seansu. Mianowicie zachowując wszelkie proporcje nie mogłem odpędzić porównań z naszą rodzimą próbą mitologizowania walki z nieprzyjacielem. Wciąż myśli moje krążyły wokół Miasta 44 i sposobu w jaki Jan Komasa nakreślił kontrast egzaltowanej naiwności i sercowych wzlotów z surowym obrazem walki ocierającej się o stylistykę gore. Te fruwające kończyny, roztrzaskane czaszki, wyrwane flaki i spływającą krew w konfrontacji z pięknem młodzieńczych uczuć miała oczywiście w obydwu przypadkach z góry założony cel i nie była w żadnej mierze przypadkowa. Jednak rozumiejąc założenia scenariusza, absolutnie nie byłem w stanie przejść obojętnie wobec tych uparcie scalanych klocków. To w obrazie Gibsona irytowało, że starcie uproszczonej wizji rzeczywistości z surową optyką konfliktu przynosiło w efekcie zażenowanie i pytania o cel takiej strategii. Porzuciłem jednak czym prędzej podobne rozważania, bo podejmując decyzje o wyjściu do kina zdawałem sobie sprawę, iż nie obejrzę obrazu o podwyższonym stężeniu pierwiastka intelektualnego, a spotkam się z prostymi prawdami, bez szafowania złożonością prezentowanej rzeczywistości. Ta ostrożność oszczędziła mi z pewnością rozczarowania i pozwoliła na w miarę stoickie śledzenie łopatologicznie podanej treści. Zwyczajnie, Gibson zasalutował i oddał honory szeregowcowi Dossowi. Miał taką potrzebę, czuł że to jest odpowiedni moment i w porządku – nikt mnie przecież na siłę na ten spektakl nie zaciągnął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj