piątek, 25 listopada 2016

Metallica - Hardwired...To Self-Destruct (2016)




Metallica album studyjny wydała, zatem przejść obojętnie obok takiego wydarzenia nie wypada. Stąd uprzejmie donoszę, co z mojej perspektywy dostrzegłem, kilkukrotną konfrontację z materiałem ochrzczonym jako Hardwire....To Self Destruct sobie fundując. Mogę seriami wskazywać fragmenty, zagrania i motywy żywcem wyjęte z czarnego albumu i po części z Load, ale to nie plagiat, gdy „plagiatuje” się własne numery. To autocytaty, chyba że ktoś na zamówienie tak uszyte kompozycje im przygotował, bo trudno mi uwierzyć, że stać dzisiaj było ekipę tych zasłużonych muzyków na w pełni samodzielne zrobienie tak brzmiącej i w ten sposób skonstruowanej płyty, gdy stosunkowo niedawno na Death Magnetic nie potrafili nawet w ułamku pomimo buńczucznych zapowiedzi zbliżyć się do jakości z początku lat dziewięćdziesiątych. Tak wtedy jak i teraz zagrali cynicznie na emocjach fanów, postawili na sukces budowany na fundamencie klasyki, ale dopiero dziś odkupili własne winy, bo czuć w końcu na albumie Metalliki ducha ikony. Mimo, że odgrzali kotlety, to w tej nowej odsłonie jest w nich energia, moc i siła podobna tej sprzed laty. Zapewne ogromną rzeszę, w większości już oprószonych siwizną, bądź łysiejących fanów uszczęśliwili tym krokiem i sporo uciechy dali sentymentalistom. Stąd dywagacje, jakie nimi intencje kierowały, przemilczeć należy i radować się, że powstała w końcu bardzo przyzwoita płyta z kilkoma chwilami wręcz ekscytującymi. Nie psioczyć i malkontenctwem tej istotnej chwili bezcześcić. Lepiej by do usranej śmierci taką poprawnością krążki zapełniali, niż silili się na eksperymenty o żenującym efekcie finalnym. Postawiłem na nich czas jakiś temu krzyżyk i nie mam mimo wszystko zamiaru zmieniać frontu, bo współcześnie częstokroć inne dźwięki mnie kręcą, ale słucham sobie z przyjemnością tego materiału w samochodzie i niejednokrotnie nucę te chwytliwe numery, mając satysfakcję z faktu, że legenda nie sczezła na dobre w niebycie, a Panowie grajkowie nie odpłynęli w objęcia uzależnień pod ciężarem odpowiedzialności za własną sławę. To radosna niewątpliwie nowina dla całej ludzkości – bo kto (ha ha ha!) Nothing Else Matters nie słyszał. :)

P.S. Celowo powyżej wątek klipów do wszystkich dwunastu kompozycji z podwójnego albumu pominąłem, bo to ruch z ich strony ekscentryczny i marketingowo w obecnych czasach mający chyba marginalny wpływ na promocję. Ale co ja tam w sumie wiem o współczesnym obliczu rynku muzycznego. Przecież amerykańcem nie jestem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj