niedziela, 13 listopada 2016

Almost Famous / U progu sławy (2000) - Cameron Crowe




Cameron Crowe dawał wielokrotnie do zrozumienia, że zainteresowanie muzyką jest u niego równie intensywne jak miłość do kina, zatem nie jest zaskoczeniem, iż taki około muzyczny temat stał się inspiracją dla jednego z jego filmów. Jako fan i przed laty gołowąs piszący dla magazynów muzycznych z racji wieku, sentymentem szczególnie związany jest z okresem rozkwitu szerokiej palety odcieni rocka, jaki w latach siedemdziesiątych rynek muzyczny zdominował. Nie dziwi więc też, że akcję w tym okresie umieścił, szczególnie, że w scenariuszu zawarł pewnie sporo wątków autobiograficznych odpowiednio podbarwionych, by efekt podkręcić. Malowniczo z dystansem i humorem  ukazał realia epoki jak i całą otoczkę związaną z biznesem muzycznym oraz życiem w trasie – kolorową hipisowską kontestację, ze słodkim aromatem marihuany i cierpkim smakiem kwasu. To z dzisiejszej perspektywy niemal zupełnie nieznany wszechświat i przez to jego egzotyczny już charakter tak bardzo zmysły pobudza – inne gwiazdy, zupełnie odmienne relacje pomiędzy muzykami, a fanami i pismakami. I chociaż Almost Famous to nie jest dzieło wybitne, które by standardy gatunkowe wyznaczało, bo więcej w nim familijnej rozrywki niż do bólu autentycznej dokumentalnej dosadności, to jako miła dla oka, ciekawa fabularnie oraz cenna praktycznie opowieść, ma swoje istotne zalety. W stosunkowo grzeczny sposób ukazuje kulisy sławy, jaką ówczesne zespoły zdobywały i różne sposoby korzystania z profitów, jakie sukces przynosił. Dodatkowo nieskomplikowane, aczkolwiek bardzo wartościowe przesłanie, może i banalne (ale ile w swoim życiu popełniamy pospolitych błędów mając przekonanie, że doskonale rozumiemy ich istotę) stanowi piękną alegorię młodzieńczej naiwności w zderzeniu z surową rzeczywistością. Bo to film nie tylko o rockowej grupie u progu sławy, ale nostalgiczna opowieść z happy endem o realizacji młodzieńczych marzeń, które osiągnięte nie przynoszą w pełnym wymiarze zakładanej satysfakcji, bo zapatrywania mocno rozmijają się z faktycznym stanem. Każde działanie wiąże się z radościami i rozczarowaniami, tym bardziej kiedy okoliczności nie spełniają wymogów wyobrażeniami konstruowanych. Mimo jednak masy zagrożeń trzeba dążyć do sięgania tam gdzie marzenia nas popychają, zdobywając bezcenne (bo osobiste) doświadczenia i wyciągając własne z nich wnioski. Pasja jest przecież najbardziej kalorycznym paliwem i póki ją posiadamy, wciąż na kolejne poziomy mentalnego rozwoju będziemy wchodzili. A kiedy jest w człowieku najwięcej energii do sięgania ku gwiazdom? Jak on młody! Zatem szaleć trzeba, podążać za głosem serca, bo na dojrzałość będzie jeszcze czas. Tak lukrowany manifest strzeliłem i cieszę się, że mam w sobie jeszcze częściowo tą naiwność i spontaniczność, która moimi ruchami na klawiaturze sterowała.

P.S. Darzę ten film sporym sentymentem, a postać Williama sympatią, bo tak jak głównemu bohaterowi mnie też swego czasu marzyła się naiwnie kariera dziennikarza muzycznego i chociaż w odróżnieniu od niego nie miałem nigdy doświadczeń „z trasy” i w mojej pamięci nie ma sytuacji, gdzie równo po krawędzi by się jechało, to też jako gówniarz zakładałem idealistycznie, że ten świat muzyków rockowych to zupełnie inny wymiar, w którym co najmniej półbogowie rządzą. Utalentowani magowie, przesuwający granice wyobraźni, obdarzeni darem w postaci ogromnego talentu i z permanentną satysfakcją dzielący się nim z fanami. Inteligentni i wygadani, uroczy i piękni – bez wad jakichkolwiek, tym bardziej bez problemów natury egzystencjalnej, bo kasa płynie i nie ma się w takim razie o co martwić? Tyle, że takie myślenie szybko zastąpione zostało przekonaniami zdroworozsądkowymi, a motorem tych ewolucyjnych zmian sama muzyka i wszystko co z nią związane przewrotnie się okazało. To właśnie zainteresowanie ogólnie rozumianym rockiem poprowadziło mnie do punktu startowego, w którym rozwój mentalny i intelektualny stał się priorytetem, a w konsekwencji trening otwartego umysłu do wniosków przełomowych zainspirował. Tam gdzie jest sława, wrażliwość na sztukę, młodzieńczy bunt i potencjał intelektualny, tam zawsze intensywne historie mają miejsce. To tak łatwopalna mieszanka, iż uniknięcie zapłonu, co wszystko strawić jest w stanie niezwykle trudne, stąd historia rocka zna tak wiele przypadków, gdy wartościowi ludzie spalają się wewnętrznie i błyskawicznie meldują po drugiej stronie. Zbyt wcześnie i w tragicznych okolicznościach, przy asyście całej rzeszy wszelkiej maści życzliwych. Droga do sukcesu łatwiejsza zdecydowanie od zbudowania w sobie zdolności do utrzymania się na szczycie przy zachowaniu prawdziwej tożsamości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj