piątek, 9 grudnia 2016

Porcupine Tree - Stupid Dream (1999)




Dość długo żyłem w mylnym przekonaniu, iż dopiero od In Absentia zaczyna się Porcupine Tree, takie które może przekonać akurat wychowanego na ciężkim riffie fana przede wszystkim gitarowego jazgotu. Na szczęście dzięki wielu zmiennym i okolicznościom licznym, mentalnie się nie zatrzymałem i ewolucję także w sferze estetyki muzycznej ustawicznie przechodzę. Klapki z oczu spadają i horyzonty się poszerzają, ograniczenia stereotypami budowane burząc. Odkrywam zatem systematycznie twórczość jeżozwierza, tak na biegu wstecznym i weryfikuję własne przed laty konstruowane przekonania. Wiem już teraz, że brak cięższego riffu nie odbiera starszym kompozycjom kusicielskich walorów i intrygującego posmaku, gdy puls w nich nerwowy żyje, a delikatny liryczny charakter dzięki żywemu tętnu nie pozbawia utworów pożądanej dramaturgii. Na Stupid Dream uwodzi symetria pomiędzy chwytliwą przebojowością i aspiracjami w kierunku czystego artyzmu, ambitnej kultury wyższej. Zachwycają przepiękne linie melodyczne, precyzja sekcji rytmicznej fascynuje, a rozbudowane klawiszowe pasaże czynią całość zjawiskiem tak samo subtelnym jak i dystyngowanym. Zespołowa praca wybitnych instrumentalistów dowodzonych przez wątłego fizycznie, lecz bogatego duchowo i pełnego muzycznej wyobraźni Stevena Wilsona, zamknięta w sześćdziesięciu minutach albumu zasługuje na honory i niskie ukłony, bo daje słuchaczowi szansę na piękne i porywające doznania. Jako dosyć powściągliwy odbiorca progresywnego rocka, osoba nie popadająca w nadmierną ekscytację, gdy charakterystyczny dla tego gatunku przerost formy nad treścią dominację przejmuje, akurat słuchając krążków Porcupine Tree nie obawiam się, że pretensjonalność mnie zainfekuje, a głowa zbyt wysoko uniesiona zostanie w przekonaniu wyższości. :) Bo to jest muzyka z klasą, ale bez drażniącej bufonady i żenującej megalomanii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj