poniedziałek, 10 czerwca 2019

Iced Earth - Burnt Offerings (1995)




To dla mnie zaiste zaskakujące, iż w roku 2019-tym nagle zapałałem gorącym uczuciem do zapomnianych od dłuższego czasu heavy metalowców z Iced Earth, a tym bardziej że u podstaw tego kuriozalnego uczucia dostrzegam przede wszystkim ogromny sentyment, lecz szczęśliwie, co mnie nieco usprawiedliwia akurat nie wyłącznie. :) Znaczy już donoszę, iż odnowiłem swą więź z początkową i środkową fazą działalności ekipy Jona Schaffera, kiedy wokalnie w zespole udzielał się Matt Barlow i w kompozycjach Amerykanów oprócz epickiego patosu równie dużo było siarki. Pamiętam że po rezygnacji Barlowa szybko straciłem zainteresowanie tego rodzaju formą metalu, a złożyła się na to nie tylko wspomniana decyzja frontmana i poszukiwanie przez zespół inspiracji w monumentalnych konstrukcjach, ale także ogólna ówczesna posucha w heavy gatunku, który paradoksalnie powracając wówczas do łask, jednocześnie bardzo szybko obniżył poziom jakościowy. Nawet chwilowy powrót Barlowa przy okazji realizacji i promocji drugiej części Something Wicked (The Crucible of Man) nie zmienił sytuacji i tylko udowodnił, że z tej mąki już takiego wypieku jak lata wcześniej nie będzie. Wiedziałem oczywiście co w międzyczasie w kwestii kariery Iced Earth się dzieje, nie trudno było bowiem śledząc co w metalowej trawie piszczy usłyszeń doniesień o kolejnych próbach powrotu do łask i angażu mniej lub bardziej znanych heavy głosów, lecz żaden z późniejszych albumów grupy, czy to przesłuchany w całości czy fragmentarycznie już mojego zainteresowania, tym bardziej fascynacji nie wzbudził. Cztery płyt i pozamiatane, finito! Burnt Offernigs, The Dark Saga, Something Wicked This Way Comes oraz Horror Show, to cztery szczyty i każdy z nich jak się okazuje nawet obecnie, po niemal zupełnym moim rozbracie ze stylistyką (jedynie na uszy chętnie Maiden wrzucam, ale też w bardzo ograniczonym zasięgu) posiadają tą moc, która podkręca mnie do czynów żenujących, innymi słowy zmusza abym we względnie kontrolowanym uniesieniu wycinał tematy na powietrznym wiośle, towarzyszył w głębokim zaśpiewie wokaliście i też obowiązkowo zarzucał  łbem w rytm heavy/thrashowych hitów. :) Jeżeli entuzjazmu mi nie zabraknie to pojawia się na bloga stronach kolejne systematyczne wpisy odnośnie jankeskiej wersji heavy metalu, a że jak pisze się o muzyce, to oprócz ogólnych wniosków, rysu historycznego, czy luźno powiązanych z tematem osobistych dykteryjek powinno chociaż zdanie się pojawić bezpośrednio o samych dźwiękach, to więc teraz z poczucia obowiązku dopisuje, że Burnt Offerings jest najgroźniejszym z krążków Iced Earth. Mam tu na myśli natężenie mocy i ciężaru, ponurego mistycyzmu i mistrzowskiego operowania napięciem z użyciem siarczystego riffu, rozbudowanych solówek, siłowego bębnienia oraz quasi orkiestracji niczym piekielnej metalowej symfonii. To na razie na tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj