niedziela, 23 czerwca 2019

Alice in Chains - Alice in Chains (1995)




Prawda dla trzeciego regularnego albumu Alice in Chains jest smutna, przynajmniej w tym subiektywnym wydaniu, kiedy to z perspektywy własnej z nim doświadczeń będzie teraz oceniony. Rzecz jasna na usprawiedliwienie jego poziomu kilka nawarstwiających się wydarzeń wpływało, a tym fundamentalnym były oczywiście tarcia w łonie grupy związane z już wtedy zaawansowanym uzależnieniem Layne’a Staley’a od dragów. Z tego co pamiętam, jakie wówczas w okresie przed internetowym do zainteresowanych fanów grupy informacje docierały, to Layne po silnych sugestiach udał się na specjalistyczną terapię odwykiem zwaną i po powrocie (odwieszeniu zawieszenia) położył wokale pod przygotowany wcześniej prawie w całości przez Cantrella materiał. Materiał który w porównaniu z genialnym okresem zakończonym wyśmienitym mini albumem Jar of Flies bezpośrednio po premierze wypadał po prostu blado, szczególnie przez pryzmat dość słabowitej chwytliwości skomponowanych utworów. Są tacy którzy dopatrują się w nim zdecydowanie bardziej dojrzałych struktur, które uciekają od dotychczasowych rozwiązań poszukując nowej, nawet całkiem ambitnej drogi. Inni opisują go jako akt bolesny czy jeszcze inaczej obłąkany koszmar schizofrenika. Ja natomiast dorzucę od siebie, że czuję tutaj intensywną woń inspiracji nirvanowych (Heaven Beside You) czy też wpływ sposobu intonacji jakiemu oddał się Staley kilka miesięcy wcześniej nagrywając w kooperatywie z Mikem McCreadym debiut Mad Season. Wydaje się że wszyscy mają/wszyscy mamy po trosze racji, gdyż w tych dwunastu numerach jestem w stanie doszukać się wszystkich powyższych i uznać, iż mimo ogólnego usprawiedliwionego spadku formy jego osobliwy charakter posiada też moc hipnotyzującą, a w jednym przypadku, a dokładnie mam na myśli Again także dzisiaj wykorzystywany dziki potencjał koncertowego killera. Niestety pomimo świadomości, że w s/t jest coś absolutnie unikatowego i docenienia mobilizacji muzyków w tym schyłkowym (jak się wkrótce tragicznie okazało) dla oryginalnego składu momencie kariery, to ja najrzadziej wracam do krążka bez tytułu i z symbolicznym trójnogim Azorem. Może jeszcze kiedyś proporcje się odwrócą, wszak nawet po prawie dwudziestu pięciu latach od premiery nie mam pewności czy czegoś na nim nie przegapiłem, względnie jeszcze się z nim odpowiednio nie osłuchałem. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj