czwartek, 6 czerwca 2019

Machine Head - The More Things Change... (1997)




Taka banalna refleksja o charakterze uniwersalnym po bieżącym odsłuchu trzech startowych płyt Machine Head za mną zawsze chodzi, że progres to ogólnie fajna rzecz, lecz cholernie zarazem ryzykowna, bowiem znacznie modyfikując własny styl z krążka na krążek istnieje (z dużym prawdopodobieństwem) niebezpieczeństwo bardzo szybkiego dotarcia do ściany. Rozumiem, że określenie progres w znaczeniu prymarnym może być dyskusyjne w przypadku triady Burn My Eyes/The More Things Change... /The Burning Red, gdyż oprócz zanotowanego rozwoju muzycznego są one wyraźnym odzwierciedleniem trendu, jaki w owym czasie pojawił się w ciężkim brzmieniu. Jasne jest dla kumatych, że mam w tym miejscu na myśli silny mechanizm przeobrażający hard core/crossover w nu metal, a ekipa Robba Flynna pomimo zachowania wysokiej jakości jest jednym z bardziej reprezentacyjnych przedstawicieli owej metamorfozy, w tym wypadku zakończonej właśnie ekspresowym dotarciem do ściany i po zaledwie trzech albumach nieprzekonującym powrotem "do korzeni". Supercharger być może był uzasadnionym odruchem ratującym markę przed ugrzęźnięciem na nu metalowej mieliźnie, ewentualnie ruchem podyktowanym obawą lub brakiem jasnej wizji rozwoju, bądź zwyczajnym twórczym zastojem. Bezdyskusyjnym jednak zdaje się fakt, iż coś się wówczas (po The Burning Red) w tej maszynie zacięło i ostro przyhamowało pierwotny pęd. Z obecnej perspektywy krążki z lat dziewięćdziesiątych to milowe kroki w rozwoju grupy, a ten drugi step zmieniając wiele przyniósł paradoksalnie przekształcenia wyłącznie w rytmice, w której czuć ten nu metalowy skoczny flow, ale bez uszczerbku na ciężarze. To ta sama czadowa energia co na debiucie, tylko konstrukcja znacznie mniej siłowa. To bliźniacza ornamentyka z firmowym piszczącym akcentem wioseł i twardym, solidnym riffem. Ja akurat wówczas przyjąłem z zadowoleniem ten kierunek i fakt, że nie byli przyspawani do sukcesu Burn My Eyes pozwalał mi pokładać w nich jeszcze większe oczekiwania i liczyć, iż są w stanie im sprostać. Podobnie jak w późniejszych latach zaakceptowałem idee romansowania z rozbudowanymi heavy/thrashowymi strukturami, które sprytnie spajały chwytliwość, ciężar i wyobraźnię. Niewątpliwie jednak w obydwu przypadkach zabrakło dobrych pomysłów na dłużej o czym dobitnie świadczy poziom Supercharger i współcześnie Bloodstone & Diamonds/Catharsis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj