niedziela, 9 czerwca 2019

Strapping Young Lad - The New Black (2006)




To w zwięzłym ujęciu jest tak, że po wydaniu cholernie mocarnego, ciężkiego, energetycznego, intensywnego, epickiego itp. i przede wszystkim atomowego albumu jakim bezdyskusyjnie Alien był, Strapping Young Lad w zaledwie szesnastomiesięcznym odstępie czasowym powrócili z materiałem, który wówczas w tym bezpośrednim kontakcie z genialnym poprzednikiem jawił się jako krążek zawierający głównie odrzuty z sesji Aliena, z dodatkiem może dwóch, trzech numerów dorównujących jakością kolekcji sprzed ponad roku. Wówczas, a było to w okresie wakacyjnym roku 2006-ego nie byłem zadowolony z takiego spraw obrotu i dość wyraziście swoje rozczarowanie manifestowałem, nie zdając sobie oczywiście sprawy, iż grubo po ponad dekadzie od premiery niemal wszystkie słabości The New Black rozpoznawał będę jako jego walory, a całościowe i finalne chyba spostrzeganie płyty zmieni się aż tak radykalnie, że trudno będzie mi z pamięci na zawołanie przywołać wszystkie ówcześnie rozpoznawane krytyczne uwagi. Z tego co pamiętam to czepiłem się wówczas zbyt dużego rozstrzału stylistycznego, teraz spostrzeganego jako  kluczowy atut płyty.  Alien i City, może mniej self title, to były niemal wyłącznie tempa mordercze,  same strzały potężnie eksplodujące w głośnikach i tak w obydwu przypadkach takiego wiekowego mentalnego metalucha jak ja mogą dzisiaj już po latach nieco nużyć tą jednowymiarowością i potwornie podkręconym natężeniem dźwięku. Nie mylić jednak proszę jednowymiarowości z brakiem pomysłów, bowiem numery aż skrzyły się od ich obfitości i taka właściwie była zawarta w nich koncepcja aby słuchacza zmiażdżyć i po odsłuchu porzucić mocno wyczerpanym i paradoksalnie uzależnionym. Natomiast The New Black to materiał nie wyłącznie, a także wybuchowy i właśnie zróżnicowany, w którym kontrasty zostają spójnie zaaranżowane. Jest w nim niemal wszystko co maestro Devin Townsend we własnej twórczości od lat wykorzystuje - od poważnego skrajnego gniewu, wściekłości, totalnej sonicznej przemocy, po kapitalnie zdystansowaną autoironię i satyrę. Ultra przebojowość ożeniona zostaje z industrialnym chłodem, a nawet we fragmentach z jazzującym swingiem - świetne riffy, mielenie sekcji i kalejdoskop doświadczeń inspirowanych gigantyczną wyobraźnią z szaleństwem, bezkompromisową galopadą, heavy flowem jak i fantastycznie bujający groovem, oraz co oczywiste z atutem firmowym w postaci żaru wokalnego. Miliard pomysłów na sekundę, ale i starannie wyselekcjonowana koncepcja ich użycia - twórcze ADHD, napęd na dwie osie plus turbo, a nawet nitro doładowanie, które ma impet ale i posiada klimatyczne inklinacje, jak i co dla ostatniego jak dotychczas krążka grupy jest charakterystyczne pozwala w miarę sprawnie towarzyszyć Devinowi w wyśpiewywaniu, nie tylko samych refrenów. :) To jest ten album SYL w moim przekonaniu najbardziej eklektyczny, który jest esencjonalnie najmocniej zbliżony do całego ogromnego przecież dorobku solowego Devina - maksymalnie efektywnie oddający przekrojową specyfikę jego licznych metamorfoz i wcieleń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj